Sto karabinów prezesa. I/II
Sto karabinów Prezesa.
Część pierwsza – zimna wojna.
Wydarzenia opisane poniżej nigdy nie miały miejsca.
Podzielę się z Wami, drodzy czytelnicy, osobistym doświadczeniem z rożnymi formami uzbrojenia, jakie zbieram od ostatnich 35 lat. Mam nadzieję że skorzystacie z oceanu mojej wiedzy. Opisane poniżej wydarzenia i konstrukcje są tylko tworem mojej wyobraźni oraz ułomnej pamięci. Nie następują w chronologicznym porządku, niektóre z nich mogły funkcjonować równolegle. To są bardziej pewne etapy ewolucji mojego myślenia na temat zorganizowanego zabijania ludzi jakie zebrałem w życiu. Felieton podzieliłem na dwa etapy. Wasza nieukształtowana psychika mogłaby nie wytrzymać całego przekazu na raz, a muszę chronić niewinnych. W pierwszej części przedstawiam konstrukcje improwizowane, produkowane w warunkach konspiracyjnych, okresu wczesnego dzieciństwa i walk ulicznych. W drugiej części będą opisane konstrukcje bardziej zaawansowane technologicznie, przedstawione w bardziej praktycznym kontekście burzliwej młodości. Ten materiał powinien zamknąć usta wszystkim śmiałkom, którzy twierdzą że na broni się nie znam, gdyż jak dowiecie się z poniższej lektury, moje doświadczenie z bronią wszelaką nie jest banalne – choć dopuszczam do świadomości myśl że ktoś może wiedzieć więcej.
Mauzer dziadka.
Pierwszą bronią jaką dostałem do ręki był drewniany mauzer. W sumie dwa, jeden dla mnie, drugi dla brata. Wykonał go mój dziadek, który po przeżyciu okupacji został stolarzem. Mauzery były w skali 1:0,75 – trochę mniejsze od oryginałów żeby 5 latek mógł je unieść. Jak w OT. Dlaczego Mauzer a nie proletariacki Mosin – nie wiem, doszukuje się w działaniach dziadka podłoża ideologicznego. Mauzery były wykonane bardzo solidnie, z ciemnego jesionu, pomalowane na czarno wraz z parcianym pasem nośnym. Budziły zazdrość na całej dzielnicy – no, wtedy może tylko na ulicy, ze względu na ograniczony zasięg spieszonych pięciolatków. Brak był jakichkolwiek części ruchomych. Napędzane jedynie wyobraźnią, siła rażenia: “liczysz do dziesięciu!”. Bardzo dobrze licowały z kilkoma puszkami do MG-42, które się walały jeszcze wtedy na strychu dziadków i drewnianych trzonków do granatów M24 którymi do siebie rzucaliśmy. Los skrzynek amunicyjnych do dzisiaj nie znany. Legenda głosi że na niemieckich skrzynkach do amunicji był napis “nie oszczędzać”. Jedna z zapamiętanych z tego okresu anegdot, zasłyszanych od dziadków, mówiła że do szamba na obejściu zaraz po wojnie pradziadek wyrzucił “…pięknego kieszonkowego Walthera z rękojeścią z kości i inicjałami…“ (w domyśle własność samego Hermana Goeringa). Dorastając nie mogłem tego zrozumieć, jak można było taki fant utopić w gównie, ale później babcia wytłumaczyła mi że po prostu nie chcieli być rozstrzelani wraz z całą rodziną przez bolszewików za posiadanie broni w 1946. W sumie logiczne. Dziwne, ale logiczne. Tak, były plany osuszyć szambo w poszukiwaniach zaginionej klamki, ale nigdy nie doszły do skutku. Tak samo jak poszukiwania arsenału rzekomo zakopanego w sadzie na utraconym rodzinnym majątku na kresach. Problem polegał na tym że mimo jasnego przekazu że stryj z dziadkiem zakopali “…dużo broni i amunicji, 16 kroków na wschód od jabłoni za korytem dla świń…”, nie wiadomo od której. Tam jest dużo drzew. Jak by ktoś znalazł kiedyś pod Lublinem kilkanaście Szmajserów to są moje. Pierwszą marką broni którą pamiętam z tamtych czasów to Steyr Mannlicher. Dwadzieścia lat później otarłem się o ich konstrukcje zawodowo. Pierwszy wykopany relikt, podczas budowy domu, destrukt karabinu Lebel Mle 1886.
Wnioski: Odwzorowując sceny walki z czterech pancernych, krzycząc “dostałem!” nie można się puścić drzewa na którym się siedzi. Można spaść na głowę co raz mi się przytrafiło. Reszty nie pamiętam.
Napalm syntetyczny i broń laserowa.
Kolejną bronią w naszym arsenale był patyk owinięty folią. Dziadek przykrywał sterty leżakującego drewna folią. Taka gruba folia z bakelitu, towar deficytowy w latach 50-tych. Odkryliśmy, bawiąc się zapałkami (kto dał dzieciakom zapałki i gdzie byli rodzice pozostaje zagadką) że wystarczy owinąć patyk kawałkiem folii, podpalić, i można uzyskać efekt kapiącego syntetycznego napalmu. Napalmem tym oblewaliśmy bujną roślinność w ogrodzie, głównie chwasty. Były to czasy przed Monsanto. Po kilku dniach całe połacie ogrodu przypominały postapokaliptyczną pustynię. Paląca się folia wydawała przy tym fantastyczny odgłos – coś jak w dźwięk działek laserowych (spoiler: w kosmosie nie ma dźwięków) Gwiezdnych Wojnach. Podobny patent jest pod koniec filmu “RAMBO Pierwsza Krew.” – sceny w kopalni. Skopiowali to od nas. Pierwszy napalm. Tego się nie zapomina i do wątku napalmu wrócimy wielokrotnie. Równolegle wykorzystywaliśmy szkła powiększające do palenia mrówek i plastikowych żołnierzyków w skali 1:72. W tym nie ma nic odkrywczego, może z tą różnica że mieliśmy dostęp do płaskich, plastikowych soczewek Fresnela (Augustin Jean Fresnel 1788-1827). Dobrze że nie mieszkaliśmy w okolicy Templewa, prawdopodobnie wytłuklibyśmy wtedy te atomowe mrówki niedawno odkryte przez naukowców. Ale kto wie, wtedy atomowe bunkry były w zonie. Może byśmy tam nie weszli. Skupione światło jest bardzo ekologiczne, i gdyby dzisiaj tą broń rozwijano (soczewki na orbicie geostacjonarnej), świat byłby lepszym miejscem.
Wnioski: Dzieci bawiące się napalmem są w stanie się nie poparzyć i nie spalić domu. Dziwne.
Katapulta na błoto, bunkier oraz płyn Lugola.
Na skutek eksplozji w Czarnobylu, i obowiązkowej dawki płynu Jeana Lugola – najokropniejszej rzeczy jaką miałem kiedykolwiek w ustach, (oszczędzę czytelnikowi dygresji na ten temat) postanowiliśmy we własnym zakresie zadbać o swoje bezpieczeństwo przed bronią masowego rażenia i zaczęliśmy kopać w ogródku bunkier. Naturalna reakcja dzieci na otaczający nas wtedy świat a podręcznik do przysposobienia obronnego nie zostawiał złudzeń. Dzisiaj dzięki solidnej dawce promieniowania, jesteśmy w elitarnym gronie ludzi, którzy skosztowawszy specyfiku Lugola, nie cierpią dzisiaj na żadne alergie, uczulenia i mogą jeść gluten w nieograniczonych ilościach. Dlaczego jedynym lekarstwem na chorobę popromienną, jakim dysponowało ówczesne państwo była 19-wieczna mikstura – nie wiem. To prawie tak jak przetrwać Hiroszimę i Nagasaki. Dziękuję Ci bezduszny totalitarny systemie za rozwinięty system obrony cywilnej, na który musiałeś pożyczyć kilkadziesiąt wagonów złota za które ratę kredytu spłacam do dzisiaj. Wracając do bunkra. Okazało się, że jak zaczęliśmy kopać, to generujemy duże ilości gliny. Warunki terenowe były trudne. Sposobem na zużycie gliny była improwizowana katapulta – deska, belka, jakiś zawias od drzwi. Z jednej strony kładło się kulę glinobłota, z drugiej waliło nogą. Glina leciała wysokim łukiem na drugi koniec ogródka – zasięg 15-30m. Szybko okazało się że jest potrzebny obserwator do korekcji ognia. Celem oczywiście była niekopiąca bunkra część obsługi katapulty – czyli mniejsze i wolniejsze dzieci z ulicy. 1-2 procent wystrzelonych pocisków trafiał w cel, więc wystrzeliliśmy setki pocisków. Cały czas w tle, w systemie zmianowym, trwała budowa bunkra. Skończyło się na pokaźnej transzei mogącej pomieścić 2-3 dzieciaków. Miejsca nie starczyło dla wszystkich ale rozumieliśmy że wojna atomowa wymaga poświęceń i wszyscy i tak nie przeżyją. Co ciekawe, bunkier posiadał OHP – Over Head Protection, wykonana z solidnej blachy okrętowej 3mm (pozyskana ze stoczni zapewne, źródło wszelkiej stali) przysypanej grubą warstwą gliny. Nie było tam przypadku.
Wnioski: Skoordynowana grupa dzieciaków w wieku przedszkolnym jest w stanie się okopać, prowadząc równocześnie obronę – jeżeli jest dobrze dowodzona i zmotywowana.
Patyk z jabłkiem
Centralnie planowana gospodarka czasów słusznie minionych sztucznie kreowała deficyt na wiele towarów, ale również generowała nadprodukcję innych w pogoni za przekroczeniem kolejnej normy. U nas takim nadmiarowym produktem były jabłka. Za dużo drzew, za mało słoików. Albo cukru. Czegoś brakowało i jabłek nikt nie zbierał do końca. Rzucanie do siebie jabłkami było oczywiste i nie wymaga wytłumaczenia, ale pewnego dnia wpadliśmy na pomysł że takie jabłko nabite na półmetrowy patyk i ciśnięte z pełnym zamachem ma o wiele większą prędkość wylotową. Po uderzeniu w ścianę eksploduje. Zasięg 30-40m. Metoda stosowana przez ludy pierwotne. Kiedy w Egipcie wznoszono piramidy, Aborygeni używali podobnego rozwiązania – woomera – do wyrzucania oszczepów z wielką prędkością. Kiedy 40 000 lat później połączono telegraficznym kablem transatlantyckim Amerykę północną z Europą w celu wymiany cen papierów wartościowych, Aborygeni nadal używali woomery do wyrzucania oszczepów z wielką prędkością.
Wnioski: Murarze połowy lat 80-tych osiągają zdumiewającą prędkość kiedy zostaną ostrzelani przez gówniarzy z jabłkami na patyku. Potrafią się rzucić w pościg nawet jak pracują na rusztowaniu na trzecim piętrze. Szkoda że nie uwieczniłem wiązanek jakie sypali w naszą stronę. Nie wiedziałem że język polski ma tak bogaty repertuar.
Kempy trawy i Arcticum lappa
O tej prostej ekologicznej broni miotanej wspomnę już tylko przez sentyment. Na szkolnej przerwie, należało wyrwać kępę trawy. Oczywiście z ziemią, i rzucić koledze w głowę. Najlepiej w twarz. Mówię o tym bo to jest broń ekologiczna – pomagaliśmy w ten sposób naturze się rozprzestrzenić w betonowej dżungli. Dodatkowo, jest to nostalgiczny znak czasów minionych. Obecna młodzież wydaje się być zbyt upośledzona żeby wpaść na ten sposób zabawy. Tym samym dzieciaków walących do siebie ziemią z trawą nie widziałem od 1989 r. Permutacją walki na trawę było rzucanie do siebie rzepami. Czyli liśćmi łopianu większego, popularnego “rzepa“. Najlepiej w głowę i najlepiej we włosy. Jadąc na rowerze. Walka miała dwa etapy. Pierwszy to zaopatrzenie się w dostateczną ilość rzepa w pobliskich krzakach. Rzep przyklejało się bezpośrednio do własnej odzieży, koszulki lub swetra. To był protoplasta kamizelki taktycznej – amunicja bezpośrednio noszona na mundurze, zaginiona technologia lat osiemdziesiątych. Drugi etap, wymagający znaczniej koordynacji, polegał na walce kołowej i obrzucaniu się rzepem. W sytuacji idealnej, pojedynek kończył się spektakularną wywrotką na betonie, lub co najmniej niemożliwym do usunięcia kołtunem rzepów i włosów.
Wnioski: wszystko może być bronią.
Korki i opony
Pierwszym prawdziwym materiałem wybuchowym z jakim miałem kontakt były popularne wtedy “korki”. Jakim cudem ktoś dopuścił inicjujący materiał wybuchowy pierwszej kategorii – miksturę Armstronga do pospolitego obiegu nie wymagając żadnej koncesji lub pozwolenia, sprzedając masowo materiał wybuchowy wrażliwy na dotyk dzieciom – pozostaje nierozwiązaną zagadką. Korki, służyły do nabicia blaszanego pistoletu. Eksplodowały po nakłuciu prostą drucianą iglicą. Do nabijania korkowców intuicyjnie służyła otwarta dłoń – jeżeli ktoś zapomniał odciągnąć najpierw iglicę, zostawał z fantastycznym poparzeniem chemicznym drugiego stopnia na dłoni. Częsty błąd. Coś jak sekwencja magazynek-zamek-spust, którą do dzisiaj nie wszyscy amatorzy mocnych wrażeń i strzelectwa artystycznego opanowali poprawnie. Oczywiście strzelanie z korków było dla nas zbyt banalne. Korki należało obrać. Czyli oskubać eksplodujące wnętrze z otaczającej je masy papieru i trocin. W Kambodży nigdy nie byłem, ale wiem co czują tamtejsi saperzy. Obrany korek już eksplodował od samego upadku na ziemię. Sam z siebie, od patrzenia też eksplodował. W szkole podstawowej obrane korki służyły do minowania krzeseł nauczycieli (grubsza afera) lub drzwi i desek klozetowych w szkolnych kiblach. Obieranie korków było przywilejem dostępnym tylko dla nielicznych wybrańców. Puszczały nerwy. Korki nie były dostępne w ciągłej sprzedaży – pojawiały się okresowo i wtedy fala prowizorycznych “ajdików” zalewała osiedle. Do wyczerpania zapasów. Korki też można było rzucać na drogę, żeby przejechał je samochód. W całej wiosce były dwa auta – wołga sołtysa i mały fiat jakiegoś marynarza, więc trzeba było trochę poczekać na przejeżdżający pojazd. Lepszy efekt akustyczny był osiągany w pobliskim tunelu. Kierowcy byli wniebowzięci. Okazało się – metodą prób i błędów – że dwie paczki korków sklejone razem gumą arabską, mogą uszkodzić oponę w małym fiacie. Tak sklejona paczka była podkładana pod opnę zaparkowanego pojazdu i obserwowana z bezpiecznej odległości. Podobno.
Wnioski: Korki lepiej obierać kiedy są mokre. Szkoda że na to wtedy nie wpadłem.
Kapiszony w ilości hurtowej
Amunicją wybuchową, uzupełniającą korek, był jego młodszy kuzyn, kapiszon. Sprzedawane w okrągłych paczkach po sto (czy to było dwieście?) sztuk, stanowiły dodatkową amunicję do korkowców – w lufę bowiem wkładało się korek a pod kurek kapiszon – korkowce były Double Action Only – z pamięci, ale skoro nie wiem jak dokładnie działa DAO i nie chcę się nad tym zastanawiać, to mogę się mylić. Kapiszony w tych małych czerwonych plastikowych wypraskach nie były znane ówczesnej nauce. Oczywiście nikt tego nie robił na tym etapie piromanii, na której my już wtedy byliśmy. Najprościej było wysypać kapiszony luzem na beton i walić w je młotkiem. Takim fest, półtorakilowym. Wariacją na temat było wysypanie korków na beton, oblanie rozpuszczalnikiem NITRO (dobre źródło trudno dostępnego Acetonu – niezbędnego do produkcji metaamfetaminy, jak się później miało okazać) i podpalenie. Płonący rozpuszczalnik detonował rozsypane kapiszony. Mała rzecz a cieczy. Na skutek następujących transformacji ustrojowych, dziwne rzeczy działy się z ekonomią. Gałka lodów kosztowała 34 000 000 złotych, a paczka kapiszonów 85 złotych. Lodami jeszcze nikt wojny nie wygrał, dodatkowo panowała Salmonella, więc okazało się że w naszym połączonym budżecie podwórkowej bandy możemy kupić wszystkie kapiszony dostępne w dwóch sklepach papierniczych na dzielni. Dlaczego materiał wybuchowy był sprzedawany w sklepie papierniczym? Ktoś wie? Dlatego właśnie komunizm musiał upaść. Okazało się że kapiszony są dostarczane w opakowaniach zbiorczych po dziesięć pudełek – rulon owinięty papierem, a te rulony pakowane w są paczki po dziesięć rulonów. Z pamięci. W 1989 mieliśmy więcej kapiszonów niż Nicolae Ceaușescu kałasznikowów. Różne eksperymenty łączące Nitro z rulonem kapiszonów zapoznały nas ze zjawiskiem deflagracji. Ta wiedza się przydała kilkanaście lat później w partyzantce.
Wnioski: Płyny łatwopalne i materiały wybuchowe, kiedy zmieszane razem nadal się palą i nadal eksplodują, mimo tego że są mokre.
Broń EMP.
Na materiałach wybuchowych i płynach zapalających nasz arsenał się nie kończył. Byliśmy pierwsza formacją w Polsce, wyprzedzając epokę, która wprowadziła na stan broń elektromagnetyczną. Zabawa polegała na pozyskaniu kondensatora, możliwie dużej pojemności 12-20 micro Faradów, przytwierdzeniu go do patyka, naładowaniu bezpośrednio z gniazdka prądem 220V (tak, 220V, a nie tym imperialistycznym 230V!) i dotknięciu kolegi, najlepiej w głowę. Problem polegał na tym że w gniazdku było 220 @50 Hz, a pojemność naszych kondensatorów miała tylko wspomniane 12-20 micro F, więc proces ładowania trwał nanosekundę. Trzeba było tylko musnąć gniazdko żeby kondensator się naładował. Wzorowaliśmy się na lekturze filmu “Obcy – ósmy pasażer Nostromo”, gdzie astronauci gonią potwora w pierwszym etapie horroru elektrycznymi pastuchami. Jako że już wtedy byłem powolny, najczęściej dostawałem takim kondensatorem. Oczywiście w głowę. Strach przed samym porażeniem był większy niż zadawany fizycznie ból. Więcej osób doznało samoporażenia ładując kondensatory niż poległo w walce. Początki zawsze są trudne.
Wnioski: Lepiej dostać naładowanym kondensatorem niż korkowcem z przystawki w głowę.
Łoś – kamikaze.
Ilość zabawek w tym czasie była relatywnie ograniczona. Co również powodowało pewną klęskę urodzaju. Na przykład plastikowe modele w skali 1:72 były dostępne w dwóch wersjach – samolot bombowy PZL.37 Łoś i szturmowy IŁ-2m3. Kiedy już każdy wariant został sklejony, a były one relatywnie tanie, okazywało się że mamy je w dużym nadmiarze. W połowie fazy korków / kapiszonów i rozcieńczalnika NITRO (jeszcze wtedy nie wpadliśmy na to że można ten klej modelarski lub NITRO po prostu kirać, byliśmy zbyt otumanieni po płynie Lugola żeby o tym myśleć) naturalną ewolucją było zapakowanie samolotów materiałem wybuchowym i podpalenie. Modele czołgów (znacznie rzadsze, za to większych gabarytów) były podpalane na ziemi, modele samolotów podpalane i puszczane z okna. Z perspektywy czasu najdziwniejsze jest to że nigdy żadna osoba dorosła nie interweniowała. Albo nikt się nie przejmował naszym losem w 16-osobowej rodzinie, licząc na to że jak połowa zginie to jeszcze połowa przetrwa, albo to było tak naturalne jak dzieciaki grające w Playstation dzisiaj lub zbierające Pokemony w upośledzonym amoku. Prawdopodobnie wszyscy dorośli w systemie totalitarnym byli tak zajęcie przygotowaniami do wojny atomowej o pokój że takie zachowanie było wręcz wzorem normalności. Za każdym razem w modelu był pilot – jeden z żołnierzy armii 1:72, która była dostępna w takich plastikowych woreczkach po 25 sztuk. Wybór żołnierzyków był większy, ale też się powtarzały. Jedną z modelarskich frustracji tego okresu to brak jakichkolwiek farb do modeli. Modele malowaliśmy plakatówkami albo farbą olejną do ścian. Później, już po ucieczce do Berlina Zachodniego, kiedy pierwszy raz zobaczyłem normalny sklep modelarski i paletę farb HUMBROL, nie wiedziałem co się dzieje. Więc na znak protestu przed brakiem farby, modele były palone i wysadzane. To była era przed dornami, stąd niezbędny był pilot. Każda forma walki kojarzyła się z nieuchronną koniecznością ostatecznej ofiary. Prawdopodobnie te szkolne apele gdzie fałszujący pierwszoklasiści obiecują w pieśni polec na dnie Bałtyku, broniąc dostępu do morza miały w tym swój znaczący udział.
Wnioski: Wszystko się pali.
Benzyna i mydło.
Po kilku latach edukacji, kiedy już miałem dostęp do biblioteki i skończyłem w trzeciej klasie szkoły podstawowej “Wyspę Złoczyńców” autorstwa Zbigniewa Nienackiego – do dzisiaj się zastanawiam co ta książka, gdzie trupy były obgryzane do szkieletu przez mrówki w poniemieckich bunkrach, robiła w rękach dziewięciolatka (z drugiej strony dobrze że nie powieść “Wielki Las” tego samego autora) znalazłem się w posiadaniu książki Ireneusza Nowaka “Broń Zapalająca”. Nasuwa się automatycznie pytanie co ta książka robiła w szkolnej bibliotece, ale z drugiej strony czytaliśmy już wtedy “Medaliony“ Zofii Nałkowskiej – zbiór opowiadań o obozach koncentracyjnych. Moja babcia mówiła że mydła z tam opisanej gdańskiej manufaktury używali w gospodarstwie podczas okupacji jak każde inne, tylko mniej się pieniło. W porównaniu do tych utworów, beletrystyka o broni zapalającej była niczym wyjątkowym. Moją uwagę przykuł obszerny rozdział o napalmie, którego namiastkę próbowaliśmy zrobić w zakresie własnym. Okazało się że wygrywającą kombinacją był płyn do mycia naczyń “Ludwik” styropian oraz rozpuszczalnik Nitro. (Skąd dostęp dziecka do tak deficytowego płynu zapalającego jak Nitro, w takich ilościach – nie wiem). Powstała na skutek tego maź paliła się doskonale. Dodanie ludwika było prawdopodobnie bez sensu, ale nie wiedzieliśmy lepiej. Mimo że do prawdziwego, amerykańskiego napalmu, było nam daleko, to satysfakcja zrobienia czegoś samemu, od podstaw, pozostała. Niespełnionym do dzisiaj marzeniem było zrobienie opisanego w tej książce elektronu. Jeżeli pan Nowak to czyta, serdecznie Panu dziękuję, zmienił Pan moje życie na lepsze!
Wnioski: – naprawdę wszystko się pali.
Pierwszy Barnett na gumę.
Jedną z pierwszych produkowanych seryjnie broni jaką miałem na stanie była proca firmy Barnett. Taka firmowa, na rurki chirurgiczne z blokadą na przedramię. Ciągnęła całkiem nieźle i strzelaliśmy z niej 12mm kulkami od łożysk, które ktoś z członków rodziny wynosił ze stoczni w większych ilościach. Nie wiem po co komu były łożyska ślizgowe fi 150mm, nie pasowały raczej do żadnego pojazdu, może ktoś w domu lotniskowiec składał z części. Nie wiem. Jest to możliwe. Niestety proca uległa uszkodzeniu – rurki chirurgiczne gdzieś się poprzecierały a były towarem deficytowym. Mój ojciec przyszedł na ratunek, i w przerwie od robienia kuszy (patrz rozdział poniżej o kuszy), wytoczył profesjonalną, szlifowaną procę z drewna dębowego. Proca miała skórzaną łatkę i była napędzana 50-70 gumkami modelarskimi o przekroju 1mm. Gumki dostępne w składnicy harcerskiej, zaraz obok Pewexu na Władysława IV, obok stosów modeli bombowców PZL.37 Łoś i szturmowców Ił-2m3. W ten sposób nawet awaria jednej gumki nie wyłączała procy z akcji. Proca okazała się najbardziej śmiercionośną bronią w naszym arsenale i pochłonęła szereg ofiar. Pierwszą był kolega Sebastian, który twierdził że mu nie strzelę w głowę. Strzeliłem mu w głowę i zamiast oka wybiłem jedynkę. Stalową kulką od łożyska 12mm. Zero konsekwencji. Pobiegł z rykiem do domu, rodzice nie przyszli, nic się nie stało. Nabrałem pewności siebie. Kilka dni później inny kolega (Mariusz?) twierdził że mu nie strzelę w głowę. Nauczony doświadczeniem, strzeliłem mu tylko w kolano. To samo. Zero konsekwencji, a szacunek na dzielni (ulicy) wzrósł. Potem relacjonował że nie czuł bólu, zobaczył tylko światło. Dwa kolejne razy nie byłem strzelcem, jedynie obserwatorem, ale broń zbierała swoje żniwo. Sąsiedzi mieli psa. To jest interesujące że w tym momencie będziecie oburzeni – dzieciaki podpalające świat nie wywołają tyle emocji co poniższy tekst.Trochę mnie to wali, ale interesujące że macie empatyczny związek z jakimś teoretycznie istniejącym 28 lat temu psem. Dlaczego z góry zakładacie że mu się stanie coś złego? Nawet jeżeli macie ku temu przesłanki. Zastanówcie się lepiej nad jedną z tych wojen, na które nie reagujecie w najmniejszym stopniu. Dygresja. Więc. Bulldog sąsiadów – wabił się “Barry“ (dziwnie niesłowiańska nazwa dla psa. Przypadek?) lubił skakać na przechodniów i ich przewracać, a sąsiedzi krzyczeli wtedy głośno zza płotu że “…on nie gryzie…“. Pewnego dnia Barry miał pecha bo skoczył na mojego ojca. Tata, poszedł po proce (a mógł pójść po kuszę – na marginesie, pracował nad systemem zagazowania wróbli na poddaszu, szkolny pseudonim: Hess, projekt skończył tylko na desce kreślarskiej), i strzelił Barremu w dupę z jednego metrów kulką od łożyska ze stali chromowanej 52100 fi 12mm. Barry przestał szczekać. Przestał cokolwiek robić, po prostu leżał do końca swoich dni na wycieraczce i jak widział starego to uciekał. Jak widział kogokolwiek to uciekał. Rzeczywiście potem już nie gryzł. Sąsiedzi też już nic nie mówili. Jak nie jesteście w stanie strzelić do psa, to jak chcecie strzelać do ludzi?
Ostatnią ofiarą procy był pojazd. Dla draki kolega strzelił z 40m w przednią szybę zaparkowanego dostawczego Żuka (FSC ELTRAMCO 1959-1998). Strzelał jak Lee Harvey Oswald, z balkonu naszego domu. Do dzisiaj nierozwiązana zagadka ulicy Wrocławskiej. Szyba w Żuku pękała w kilku znamiennych fazach. Najpierw kula przeleciała jak z karabinu przez środek, na wysokości głowy kierowcy. Potem cała szyba pokryła się pajęczyną pęknięć. Potem cała zrobiła się biała. Potem wybuchła na tysiąc odłamków i spadła do wewnątrz Żuka. Tak to wszyscy uczestnicy zdarzenia zgodnie pamiętają po 28 latach od zajścia. Właściciel Żuka (pamiętam że miał bardzo spokojnego psa, który całymi dniami leżał tylko na wycieraczce i się nie ruszał), handlujący na lewo kradzionym węglem, miał niezłą zagadkę kiedy znalazł rozwaloną szybę, a w oparcie kierowcy wbitą kulkę stalową fi 12mm. Nikt nie podejrzewał trójki 4-6 klasistów. Tutaj ciekawa dygresja. “Akcja Żuk” miała ważny wymiar planistyczny, dzisiaj to korporacje nazywają damage control, (Amerykanie RICO) w naszej przestępczej karierze. Zaraz po wydarzeniu została ustalona wspólna wersja wydarzeń, szereg popierających się wzajemnie niepodważalnych alibi, uniemożliwiających umiejscowienie naszej trójki w promieniu 45 kilometrów od miejsca zdarzenia. Nikt się nie wysypał i do dzisiaj nie ponieśliśmy żadnej konsekwencji. Brat grał na klawiaturze, ja grałem na Atari, kolega patrzył się jak ja grałem na Atari. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał. Takie były zasady ulicy.
Wariacją na temat broni miotanej, była klasyczna proca typu “Dawid” (hebr.דָּוִד). Ta sama, z której Dawid powalił Goliata (interesujące że zapis pojedynku jest zarówno w Starym Testamencie jak i w Koranie) – dwa sznurki i skórzana łatka. Do dzisiaj używane w Palestynie i na okupowanych terytoriach. Z powodu naszego uwstecznienia, nazywaliśmy to wtedy “procą Azteków” – chyba padliśmy ofiarą jakiegoś komiksu. Do łatki wkładało się kamień rozmiarów jaka i kręciło energicznie nad głową, w krytycznym momencie puszczając jeden sznurek. Jak w Starym Testamencie. Wymagało to wprawy i były dwie możliwości. Pierwsza to zabicie stojących wokół kolegów, druga to wystrzelenie kamienia na dwieście – trzysta metrów. Miotany w ten sposób kamień znikał z pola widzenia. W cel powierzchniowy, jakim były szklarnie lokalnych badylarzy, można było trafić siedmioma rzutami na dziesięć na takim dystansie. Niszczenie szklarni było odruchem walki klasowej zaktywizowanego kolektywu młodzieży szkolnej z niesprawiedliwością społeczną i rekinami podziemia gospodarczego wczesnego okresu transformacji. Dodatkowo, strzelanie z procy zabijało czas w oczekiwaniu na pociąg, który miał rozjechać poukładane na szynach monety, w późniejszym etapie naboje hukowe. W tym samym miejscu na Wielkim Kacku podczas drugiej wojny światowej wysadzono transport hitlerowski z amunicją, więc miejsce było mocno historyczne i dawało przewagę terenu. Kopaliśmy tam też “makarony” – sprasowany proch artyleryjski, nauczeniu już czym jest deflagracja. Ale to były niewielkie ilości, 2, 3 kilogramy nie więcej.
Wnioski: prędkość, agresja, bezczelność i planowanie – klucz do sukcesu w walce.
Świeczka w piwnicy.
Najbardziej kinetyczną bronią okresu dorastania było stacjonarne stanowisko testowe zorganizowane w lokalu konspiracyjnym kolegi w sąsiedniej dzielnicy. Mieliśmy na stanie lufę od kbks-u, 4,,,,,,,,5mm / 22LR. Skąd była ta lufa, stanowiąca istotny element broni wymagający koncesji – nie wiem. Ale mieliśmy taką lufę na stanie. Sama lufa była dość nieporęczna. Trudno z niej było zrobić broń. Nie mieliśmy spawarki. Ja wiem, dzisiaj każdy 10-latek ma spawarkę, ale to były inne czasy. Postanowiliśmy zrobić test statyczny. Jak teraz się robi w WITU. Lufę zamontowaliśmy w imadle. Na marginesie – nigdy nie wrzucaliśmy znalezionych pocisków moździerzowych do ogniska, i nigdy nie cięliśmy bomb lotniczych piłką do metalu. Nie dlatego że nie mieliśmy takich środków, albo że nie mieliśmy tak dużego imadła, albo że nie mieliśmy pocisków moździerzowych – po prostu już wtedy wiedzieliśmy że to się źle kończy. W końcu przeczytaliśmy “Przysposobienie Obronne” (MON wydanie 1978, uzupełnione). Do środka włożyliśmy kulkę od łożyska 4-5mm na wcisk (łożyska i kulki do łożysk były wszędzie w tamtych czasach, nie wszystkie utknęły w dupie Barrego). Do środka nabój od pistoletu startowego – albo od kołkownicy, nie pamiętam (kołkownica pirotechniczna mogła być ukradziona ze stoczni) Zablokowaliśmy komorę nabojową – z pamięci chamsko wkręconą śrubą, byliśmy na niskim poziomie kultury technicznej. Pod tą konstrukcją zapaliliśmy świeczkę. Vis a vis lufy postawiliśmy blok rzeźnicki, taki 50 X 50 cm, kilka desek sosnowych i karton. Nie wiem na co liczyliśmy z tym kartonem. Miał chyba zatrzymać pocisk jak by wszystko inne zawiodło. Po paru minutach oczekiwania, wycofani do pomieszczenia obok, nauczeni doświadczeniami ostatnich lat; huk i wystrzał. Okazało się że nasza kulka przebiła bez problemów blok, przeszła przez wszystkie deski, przeleciała przez karton i na koniec wbiła się w obudowę innego łożyska leżącego na półce w piwnicy (po co im było tyle łożysk?). Obudowy od łożysk są bardzo twarde, jednak nasz pocisk wbił się do połowy w twarda stal. Kulki są twardsze od obudowy, dlatego łożysko działa. Najmocniejsza broń tamtych czasów. Na jednym teście się skończyło. Byliśmy młodzi, chcieliśmy żyć.
wnioski: piwnica uczy życia
Broń gazowa, chemiczna i biologiczna.
Pewną wariacją samorobnego napalmu, była broń karbidowa. Opiszę w skrócie, gdyż uwaga; już w tym czasie lata swojej świetności miała za sobą i w tamtym okresie traciła bardzo na popularności. Prawdopodobnie jesteśmy ostatnią generacją, która załapała się na eksperymenty z karbidem i saletrą. Zasady działania bomby karbidowej nie opiszę dokładnie – puszka, wapno, dziurka , zapalniczka. Jakoś tak to szło. Do tego kapsle wypełnione saletrą. Kapsel od wódki, kapsel od piwa. kilkanaście litrów spirytusu na głowę każdego żyjącego w czterdziestomilionowym wtedy państwie człowieka równało się nieskończony zapas kapsli. Zapałki. Kombinacja łączona, podpalana i rzucana po asfalcie jak wirujące bączki. Na koniec proste wulkany: usypany w ziemi stożek z saletry zmieszanej z cukrem i podpalony. Nie było na to czasu, byliśmy zbyt zajęci paleniem nadmiaru kapiszonów. To był bardziej eksperyment pirotechniczny niż broń. W tym miejscu warto wspomnieć o wypalaniu trawy. Na wiosnę, albo na jesień, podstawowym zajęciem lokalnej młodzieży było podpalanie trawy w przydrożnych rowach, nasypach kolejowych oraz innych ogólnie dostępnych miejscach. Podpalaliśmy trawę w miejscach bardzo publicznych. Jedna ekipa podpalała jadąc rowerem wzdłuż drogi rzucając zapałki, druga gasiła. Zero interwencji ze stony odpowiedzialnych dorosłych. Ekipa podpalaczy oraz ekipa gaśnicza były w symbiozie. Nigdy nie udało się podpalić na tyle dużo trawy żeby tamci nie mogli na czas jej zgasić, więc straty materialne zostały ograniczone do minimum. Po latach ponownie spotkałem się z tą taktyką wypalania traw. W szkole piechoty w Singleton, jeden z sierżantów z przeszłością służby w RPA, na każdą zadaną teoretyczną sytuację taktyczną odpowiadał: “podpalimy busz”. Nie było problemu, którego nie mógłby rozwiązać podpaleniem buszu i sprzyjającym wiatrem. Można to porównać do użycia miotacza ognia do samoobrony. W windzie. Ale mówił z doświadczania. Podobno. Tak było.
Wnioski: wszystko się pali
Flary i race.
Jednym z ciekawszych urządzeń pirotechnicznych, których używałem na masową skalę w szkole podstawowej były race sygnalizacyjne. Legenda głosi że nasz drużynowy pracował w porcie i zamiast wypłaty dostawał worki przeterminowanych rakiet sygnalizacyjnych z szalup okrętowych, okresowo wymienianych. Mieliśmy tego w ZHP naprawdę dużo. ZHP było zresztą podstawową organizacją paramilitarną, i nie przypominało tego festynu odznak jaki widzę dzisiaj. Rzucanie nożami do drzew, lub saperkami, podchody, maskowani i warty to był stały repertuar tamtych zajęć. Przygotowania do trzeciej wojny światowej były jasno wyznaczonym celem, i nikt nie miał złudzeń. Gdzie organizacja zrobiła błąd, który doprowadził do jej obecnej formy – nie wiem. Rakiety były odpalane ręcznie, za pociągnięciem sznurka. Jak granaty M24. Wodoodporne, pakowane indywidualne w foliowe worki. Folia – wiadomo – materiał do pochodni napalmowych, ale już wtedy ten etap był za nami. Rakiety miały dwa stopnie – pierwszy wyrzucał metalowy cylinder na 250m w górę, tam odpalał się drugi stopień – ładunek oświetlający opóźniony spadochronem. Zielony biały i czerwony. Szybko okazało się że rakiety lecą nie tylko 250m w pionie, ale też 250m w poziomie. Potem okazało się, że odpalone z przystawki w nasyp kolejowy, po 3-5 sekundach – w momencie odpalenia drugiego stopnia, spektakularnie eksplodują. Później, okazało się że działają również pod wodą. Można spokojnie strzelać w jezioro, najlepiej pod lód, dla bardzo widowiskowych efektów. Ponownie, brak ofiar w ludziach. Niezależnie od liczby wystrzelonych w pobliskim lesie rakiet, nigdy żaden patrol Milicji się nie zjawił. Ludzie w tamtych czasach traktowali ostrzał rakietowy jak coś normalnego. Dzisiaj jak świeci tęcza też nikt nie dzwoni przecież po straż miejską. Grupa małoletnich pod dowództwem 15-latka zimą w lesie, strzelający rakietami do siebie, do drzew i do jeziora w zimie? Żaden problem! Inna mentalność.
Wnioski: Pieniądze szczęścia nie dają, pod warunkiem że wypłata jest w rakietach.
Wazduszka i działo bezodrzutowe.
Najbardziej nudną bronią tamtego okresy była wiatrówka 4,5mm przywieziona jakimś cudem przez wujka z Anglii, razem z transportem deficytowych bananów. Zwykła łamana wiatrówka, na której poznawałem podstawy celowania przyrządami mechanicznymi. Śrut do kupienia w składnicy harcerskiej, mimo że nie było tam wiatrówek. Szczytem moich osiągnięć było regularne trafianie w spinacz biurowy trzymający tarczę na dystansie 10 kroków. Dzisiaj tak daleko już nic nie widzę, o strzelaniu nie wspomnę. Strzelanie do tarczy szybko nam się znudziło i żeby nie strzelać do siebie, waliliśmy do żołnierzyków w dużej piaskownicy. Nie było by w tym nic zaskakującego, gdyby nie fakt że piaskownica była w dużej piwnicy bez dostępu światła dziennego. Nie wychodziliśmy za często na powierzchnię. Lekcja z Czarnobyla została odrobiona. Czy wspominałem że przeczytaliśmy wielokrotnie “Przysposobienie Obronne”? Podczas zabaw w piaskownicy zaczęły się też pierwsze eksperymenty z działem bezodrzutowym. Zrobiliśmy model katiuszy – ciężarówka z zestawem rurek, do których były wkładane mini-petardy – to musiało być już chyba po upadku muru, bo wcześniej tylko kapiszony i korki – w każdym razie te małe petardy – 5-7mm, po odpaleniu zapalniczką, wylatywały z modelu katiuszy, siejąc spustoszenie w szeregach armii 1:72. Pierwsze działo bezodrzutowe.
Wnioski: piwnica może być placem zabaw, pod warunkiem że nie jest w przedszkolu przyklasztornym.
Wilhelm Tell z Kościerzyny.
Równolegle w tym okresie mój ojciec zrobił kuszę. Taką solidną, dębową, a jako że był stolarzem, całość była wykończona bardzo profesjonalnie. Nie wiem co było genezą tego projektu. Chyba brak Sarinu niezbędnego do zagazowania wróbli na poddaszu. Jedynym mankamentem kuszy było łęczysko, zrobione w pierwotnej wersji z resora od malucha. Taka zabawka dla dzieciaków. Okazało się że trudno to napiąć dziecku, de facto potrzeba sześciu mężczyzn żeby to napiąć, więc kolejna wersja miała łęczysko wykonane ze sklejki dębowej. To już szło z trudem, ale jakoś dało się napiąć. Oczywiście taką zabawkę dostaliśmy bez większych oporów i ostrzeżeń na użytek własny, bez okularów ochronnych. Aż tak bardzo rodzice nam ufali? Bełty były wykonane z rurek aluminiowych 6mm, lotki ze starych dysków 8-calowych IBM. Groty pierwotnie były toczone z aluminium. Później improwizowaliśmy – śruby, gwoździe, wersja z tryzubem/harpunem na lince, a w ostatnim stadium ewolucji eksplodujące bełty wypchane korkami. Kusza na 10 metrach przebijała pokrywę od metalowego śmietnika. Kusza przetrwała do dziś i gdzieś leży. Czeka w ukryciu.
Wnioski: Kusza dla dzieci powinna mieć korbę do napinania.
Samopały gazowo-powietrzne.
Mechanicznie najbardziej zaawansowanym urządzeniem miotającym naszej produkcji była fuzja na korki. To był rodzaj strzelby gładkolufowej obsługiwanej zespołowo, ładowanej od przodu. Technologia zamka ryglowanego była jeszcze poza naszym zasięgiem. Rurka hydrauliczna około 20mm, długa na metr, była przymocowana obejmami do deski stanowiącej prymitywne łoże i kolbę. Z drugiej strony zaślepiona nakrętką z otworem. Przez otwór wprowadzony drut pełniący rolę iglicy. Sekwencja ładowania – korek, papierowa przebitka, gruby żwir. Jedna osoba celowała a druga waliła deską w drut, detonując korek. Zasięg zadziwiająco dobry, donośność 40-70 metrów. Z dwóch metrów wiązka śrutu przebijała 4-7 “Światów Młodych” (nie mylić ze “Sztandraem Młodych”) złożonych razem. Ofiar brak. OK, jeden blue on blue.Brat został ostrzelany żwirem, stąd wiem że zasięg maksymalny to 70m. Ewolucją tej konstrukcji była broń zbudowana na bazie tej samej kolby ale działająca na innej zasadzie. Do wcześniej zorganizowanej lufy od kbks-u z uszkodzoną komorą nabojową, zamontowaliśmy od pompkę do piłek. Taka pompka jak do roweru ale znacznie krótsza i o większej średnicy. Pompkę naciągało się do tyłu za pomocą dwóch gum z ekspandorów. Do środka śrut, odciągniecie gum do tyłu i w efekcie powstawała bardzo skuteczna ale strasznie nieporęczna broń wiatrowa. Smar w lufie się palił. Potrzeba matką wynalazku. Nie było internetu.
Wnioski: wiatrówka może zabić
Werwolf spotyka Banderowców
Ostatnia broń, opisem której zakończę pierwszą część felietonu, miała równocześnie największy potencjał śmiertelnego rażenia i jej powstanie jest najmniej racjonalne. Do dzisiaj nie ma na to wytłumaczenia. Mianowice podczas ostatnich wakacji w Polsce, znaleźliśmy fajny fragment okopów w pobliskim lesie, który postanowiliśmy zaadoptować do naszych potrzeb. Przez kilka dni okop był pogłębiany, ściany wzmacnianie. Powstało nawet zadaszenie, pełniące rolę maskowania z powietrza. Zagrożenie ze strony lotnictwa, po doświadczeniach ostatniej wojny, mieliśmy opanowane. Do ochrony obiektu wdrożyliśmy w życie jeden z pomysłów Adama Słodowego (?) – system alarmowy na odciągach. Klamerka, dwie blaszki, pomiędzy nimi guzik jako izolator, blaszki podłączone pod mały głośnik zasilany baterią. Amatorka, ale działało. Zahaczenie o żyłkę, wyciągało guzik z klamerki, blaszki się dotykały i alarm wył – sygnalizując nieprzyjaciela zbliżającego się do naszej bazy. Ale pod koniec wakacji zrozumieliśmy że nasz bunkier będzie trzeba opuścić i może on ulec zniszczeniu. W celu zabezpieczenia naszego dobytku – w środku trójmiejskiego parku krajobrazowego postanowiliśmy przygotować pułapkę na nieproszonych gości. W domyśle niedobitków UPA, ewentualnie Werwolfu. Mieliśmy już wtedy taką świadomość polityczną. Wykopaliśmy na środku naszego bunkra dół. Głęboki na około półtora metra – samodzielnie nie można było z niego wyjść. Na dnie oczywiście zaostrzone patyki. Tylko to nie była taka dziecięca zabawka – to były zaostrzone jak brzytwa pale, które zabiły by predatora gdyby tam wpadł. Całość starannie zamaskowana – co nie było łatwe, bo dół miał dobry metr na metr szerokości. Misternie ułożone maskowanie z gałązek, przysypane cienką warstwą piasku i liśćmi. Niestety wtedy nie mieliśmy fachowej wiedzy żeby zaostrzone paliki pokryć ekskrementem. Nie byliśmy na tym etapie. Do dzisiaj nie wiem czy nasz dól pochłonął ofiarę. Sądząc bo braku zakrojonych na szeroką skalę przez zwarte oddziały wojska i milicji poszukiwań morderców z lasu, lub obławy na domniemanych banderowców, dół nikogo nie zabił. Prawdopodobnie.
Wnioski: nie warto chodzić po lesie, nie wiadomo w co się wdepnie.
Koniec części pierwszej.
#Prezes
Sicario z Grudziądza. Tragedia w trzech aktach.
Nie inaczej jest z treningiem obsługi broni palnej.
Moją uwagę przykuł włoski Instruktor, znany z zamiłowania do asfiksjofilii autoerotycznej, lusterek i balonów oraz gigantycznych zegarków ciekłokrystalicznych (podejrzewam że ma bardzo poważną wadę wzroku). Na opublikowanym filmie, oprócz stałych elementów jego rutyny rodem z lat świetności szkoły w Julinku (batuta dowolna oraz żonglerka improwizowana), szczególną uwagę należy zwrócić na mimikę twarzoczaszki. Konkretnie to co ten facet odpierdala z zębami i ustami. Podczas strzelania, Instruktor popada w szereg perseweracji zagryzając zęby i wykrzywiając twarz w potwornym grymasie wysiłku. Robi to w fantastycznym tempie. Szybciej niż strzela. A strzela bardzo prentko. Prawdopodobnie jest to skutek trwałego uszkodzenia mózgu, klasyfikowaną jako afazja Wernickiego. Napierdalany za młodu pałą i karmiony rtęcią, dążył do odzyskania swojej tożsamości i statusu społecznego po upośledzeniu wzrostu (długo się zastanawiałem czy to napisać, ale wspomniany Instruktor jest karłem, co jest faktem i nie pozostaje bez znaczenia dla tła psychiki jego przekazu). Instruktor wstąpił do policji lub innej uzbrojonej formacji mundurowej mającej na celu zastąpienie nieobecnego w dzieciństwie ojca. Tam nabył w majestacie prawa pewien status i władzę jaką obdarzył go mundur i dostęp do broni palnej. Nie będąc w stanie realizować się fizycznie odrzucany przez kolejne potencjalne partnerki, popadł w spiralę świata fantazji w której zabija wyimaginowane cele – prawdopodobnie to są projekcje jego oprawców z dzieciństwa. Otoczony wszystkimi możliwymi atawistycznymi atrybutami męskości: zarost syberyjskiego drwala, okultystyczne tatuaże nordyckich bogów, amulety i bransolety pomniejszych bożków, lustrzane okulary pilota i oczywiście broń – idealna manifestacja kultu fallicznego – codziennie przeżywa dziecięcą traumę. Cele są blisko, nieuchwytne, ruszają się na długich tyczkach. Symbolika złamanej psychiki. Teraz odgrywają w teatrze rozdwojonej jaźni upiorne sceny z dzieciństwa, kiedy był zbyt słaby żeby bronić rodzeństwo przed kolejnymi opresjami zadawanymi przez konkubentów wiecznie pijanej matki. Nie będąc w stanie realizować się profesjonalnie w służbie (ilość filmów na dżutube odwrotnie proporcjonalna do merytoryki jego przekazu), stwarza własny świat w którym opanowane przez niego do perfekcji, wyimaginowane konkurencje strzeleckie, stale pozycjonują go na szczycie stworzonej przez siebie piramidy bałwochwalców. Kiedy zrozumiemy poprawnie ten mechanizm traumy, którego efektem są miliony dżutubowych wyświetleń, nabierzemy dystansu i empatii do tego miłego w kontakcie osobistym lecz bardzo groźnego, pacjenta
Kiedy podczas treningu na strzelnicy, Policjant krzyczy “STÓJ POLICJA!” przed oddaniem strzałów do tarczy, mamy do czynienia z wizualizacją.
W najprostszej wersji, możemy sobie wyobrazić złoczyńcę, dobywającego broń, lub wykonującego czyn bezpośrednio zagrażający życiu i mieniu znacznej wartości. Widząc takie zdarzenie Funkcjonariusz, okrzykiem identyfikuje się jako przedstawiciel prawa i wzywa do zatrzymania. Na ten okrzyk, na taką procedurę, zachodnia cywilizacja pracowała trzy tysiące lat. Wezwanie jest propozycją dialogu, jest kulturą słowa i pojednania. Pokojowym rozwiązaniem, zaproszeniem do negocjacji, mimo przewagi jaką daje wyszkolenie, uzbrojenie i siłą państwa, stojąca za funkcjonariuszem.
Nawet drugi okrzyk: “STÓJ BO STRZELAM!” jest kontynuacją tego dialogu, funkcjonuje bardzo wysoko w warstwie komunikacji interpersonalnej. Jest propozycją uniknięcia negatywnej konsekwencji. Jest również demokratycznym zaproszeniem do poniesienia odpowiedzialności za własne czyny w ostatecznej manifestacji wolności jednostki. Wszystko jest dopuszczalne, są jedynie konsekwencje. Reakcja wymaga od adresata takiej sentencji szybkiej, i pozytywnej interpretacji negatywnych skutków odrzucenia takiego wezwania.
Do dzisiaj propozycja użycia śmiercionośnej siły przez funkcjonariuszy, w postaci strzałów bez ostrzeżenia lub wykorzystania strzelców wyborowych z dystansu budzi kontrowersje. Jest to naturalny odruch, gdyż jako cywilizacja zachodu, która skutecznie rozdzieliła rząd od kościoła i podzieliła państwowość na odrębne piony legislacyjne i wykonawcze, wzbraniamy się naturalnie przed ostatecznym wymierzeniem kary, jaką jest śmierć, bez wcześniejszego procesu. Jest to bezpośrednie odrzucenie chrześcijańskiej idei odkupienia grzechu, na której jest zbudowana europejska kultura. Strzelając bez ostrzeżenia negujemy niepodważalną możliwość nawrócenia każdej duszy i świadomego wyznania grzechu oraz nieuchronną pokutę. Nie dajemy szansy dla nadziei jaką niesie słowo. Te wszystkie wartości kryją się pod tym banalnie prostym ostrzeżeniem: “POLICJA STÓJ BO STRZELAM!”
Jak w takim wypadku wytłumaczyć można ćwiczenia strzeleckie polegające na oddaniu serii strzałów stojąc 1m od celu z pozycji spoczynku? Zastanawiam się, co dzieje się w umyśle takiego strzelca i jaka jest sytuacja, którą sobie wizualizuje.
Policjant, nawet antyterrorysta, wchodzi do akcji z pewnym zamiarem i wyprzedzeniem. Jeżeli jest wzywany do sytuacji groźnej, np. “…szwagier zabił kuzyna siekierą…” – może się przygotować – przeładować broń zanim wejdzie do akcji, wrzucić granat hukowo-błyskowy, który ma obezwładnić – przecież nie zabić. Jeżeli działa z zaskoczenia, nagle, jest świadkiem zajścia, ma ono miejsce w czasie, rozwija się. Jak często idąc po ulicy dostajemy siekierą w plecy, albo spada nam na głowę lodówka? Nawet jeżeli już sięgając po broń, krzycząc “POLICJA!”, wie że za chwilę jej użyje, występuje, powinna wystąpić, minimalna pauza przed naciśnięciem spustu. To jest punkt decyzyjny. Decyzja o użyciu broni. Skomplikowana. Prawdopodobnie najtrudniejsza decyzja w życiu, której nikt zdrowy nigdy nie chce podjąć. Nawet jeżeli ta decyzja następuje pomiędzy momentem dotknięcia broni w kaburze, a zgraniem przyrządów i naciśnięciem spustu, następuje świadomie. Jak więc wytłumaczyć przejście ze stanu zupełnego spoczynku, rozluźnienia przed celem, do oddania serii śmiertelnych strzałów dwie nanosekundy później na skutek dźwięku elektronicznego budzika?
Zastanówmy się nad kontekstem cywilnym. Obrona domu odpada. Jeżeli w środku nocy obudzi nas dźwięk tłuczonego szkła, zanim sięgniemy po broń, zanim zorientujemy się że Sasza Igorovich wali w drzwi siekierą – bo mu sprzedaliśmy fałszywe ruble transferowe i teraz przyszedł nas zabić – to wszystko zajmuje czas. Nawet jak Wołodia Własow (nazwisko zmienione) wywali nam ścianę w domu na blejdach i w towarzystwie kompanów z Afganistanu zacznie szturm na nasze mieszkanie w bloku na 8 piętrze, to minie kilka sekund zanim założymy protivogaz, przeładujemy PK z którym śpimy na kolanach i zaczniemy się ostrzeliwać zza wersalki.
Analizując dalsze możliwości:
Płatni mordercy – podejdą do nas w tramwaju i strzelą nam w głowę. Z rewolweru. Umrzemy. Odpada.
Napad na bank – stoimy w kolejce, przed nami dziwny facet o ciemnej karnacji. Kiedy schyla się po teczkę, zza paska wypada mu klamka. Strzelamy do niego w plecy 14 razy skanując trzysta sześćdziesiąt, omiatając bronią teren całej placówki SKOK Wołomin, w której się właśnie znajdujemy z zamiarem likwidacji wszystkich lokat zanim smutni panowie, którzy nigdy nie byli w WSI okradną nas do końca. Zatrzymaliśmy napad.
Niestety nie. Zabiliśmy tylko kolegę w drodze na strzelnice, który akurat miał ze sobą broń. Przypadkiem. Bo ją nosił przypadkiem codziennie z amunicją Federal P+ JHP. Bo strzela do tarczy czasem w weekendy. Nawet jak faceci w kominiarkach wpadną do banku i zaczną wentylować sufit seriami z AKSU opróżniając zawartość podpiętych do automatów magazynków bębnowych, krzycząc: всички на земята , защото ние ви убие ! …to mając broń przy sobie, należało by te 3-4 sekundy odczekać zanim zaczniemy do nich walić. Ale hej, ja wam życia układać nie będę. Możecie strzelać od razu. W zeszły czwartek już odjebaliście jednego gościa w banku, do trzech razy sztuka. Może teraz się uda.
Konfrontacja biznesowa – przychodzimy do firmy po towar, kładziemy gotówkę na stół. WTEM! Nasz kontrahent wyciąga pistolet, my błyskawicznie dobywamy broń i strzelamy mu w głowę. To ma sens. No ale jak już handlujemy takim towarem gdzie możemy zostać zabici z zaskoczenia, to chyba czas zmienić profesję albo zastrzelić wcześniej kontrahenta w tramwaju. Patrz dwa punkty wyżej. W jakim świecie ludzie przechodzą od rozmowy o zbiorach numizmatycznych i oglądania klaserów do strzelania sobie w głowę? Nie wiem. Widziałem to tylko na filmach jak gangsterzy zabijają kolegów – z przystawki z rewolweru strzałem w głowę. Wydaje się że bardziej zasadna w takiej sytuacji była by nauka swobodnego spadania na dywan z pozycji stojącej wyprostowanej. Albo sztuka spektakularnego krwawienia na samochodową tapicerkę.
Jedyne logiczne wytłumaczenie, jakie znalazłem, a myślę o tym od kilku tygodni (pamiętajcie że mam dużą głowę, procesy u mnie zachodzą szybciej niż u zwykłych ludzi) jest takie że to szkolenie ma na celu trening przed zabiciem policjanta. To jest jedyny sens. Strzelec wchodzi w konfrontacje już z zamiarem zabicia funkcjonariusza i teraz tylko czeka na okazje. Szkolenie dla płatnych morderców podczas rutynowej kontroli dokumentów w Grudziądzu. Być może nocą. Delikwenta zatrzymuje patrol milicji, ten im daje papiery, kiedy oni mają ręce zajęte – strzela im w głowę trypletami, skanuje, (BAM!! BAM BAM !!! BAM BAM BAM BAM BAM BAM (SKAN!) BAM BAM!!! BAM BAM BAM!!!) …i idzie dalej. Wtedy takie szkolenie ma sens jeżeli to jest zamiar końcowy.
Zastanawiałem się nad źródłem takiej projekcji rzeczywistości dwubiegunowej. Odpowiedź była ewidentna. Jak prawda, ukryła się na widoku. Wszystko rozbija się o popularny sposób noszenia broni z lufą skierowaną w jądra i prącie męskie, czyli tzw “appendix carry” (bez angielskiego się nie obejdzie) ale ja na to wolę mówić noszeniem robaczkowym – wyrostek robaczkowy jest trochę z boku, przynajmniej był na tych ludziach, których rozcinałem, ale chyba taka nazwa jest bardziej egzotyczna niż bezskutecznie postulowany przeze mnie format: “jądrostrzał“. Czyli klamka w spodniach, na jajach. Bardzo ciekawy sposób przenoszenia broni. Skuteczny pod warunkiem że przemieszczamy się przez życie w krótkich spodenkach i podkoszulku, (teraz się nie dziwię dlaczego kontrahent chciał nas zastrzelić) gdyż dobycie broni z tej pozycji wymaga pewnych prestidigitatorskich umiejętności – jedna ręka podnosi do góry koszulkę, druga wyciąga klamot – i pod warunkiem że nie odstrzelimy sobie jąder, nie nosimy fraka, koszuli wpuszczonej w spodnie, spodni z paskiem, skórzanego płaszcza, gorsetu, koszulka nie zaplącze nam się w pistolet, lub jesteśmy otyli (dla kałdunowców ten sposób noszenia się nie nadaje) pod warunkiem że wyfrezowany zamek ZEV nie zahaczy się o koszulkę, pod warunkiem że celownik holograficzny z przystawką powiększającą nie zahaczy o spodnie i wszystkie inne możliwe permutacje tej katastrofy zostaną spełnione, pistolet znajdzie się w rękach użytkownika i będziemy mogli strzelić ofierze (bo raczej nie napastnikowi) w głowę.
Trzymanie broni w linii prącia, jest sposobem na przedłużenie deficytu męskości, oprócz oczywistego już faktu posiadania broni. Wystrzał na krótkim dystansie, w szybkim tempie, jest niczym innym jak próbą kontroli dysfunkcji seksualnej. Sam akt projekcji zabicia ofiary jest bardzo męski, gdyż zabicie uzbrojonego przeciwnika jest szczytem manifestacji męskości, a zabicie wszystkich mężczyzn na planecie gwarantuje dostęp do wszystkich kobiet i dominację własnych genów, co jest jedynym namacalnym sensem istnienia. Ten trening można porównać do formy masturbacji, która sama w sobie jest odruchem naturalnym lecz nie prowadzącym do prokreacji, tak samo walenie do tarczy z przystawki jest uwstecznieniem nie mającym żadnego wpływu na realne umiejętności.
Akt -3 hamowanie transmarginalne
Pewną ewolucją tego treningu jest popularna “praca na samochodzie” polegająca na spektakularnym ostrzelaniu własnej osoby odłamkami szkła z wewnątrz wraku samochodu ściągniętego na teren strzelnicy. Taki trening jest poprzedzony wpisami: “zapraszamy na samochód“, “już za tydzień samochód“, “podstawy pracy na samochodzie” i oczywiście: “dynamiczne techniki walki w samochodzie bronią palną w wielowektorowej sytuacji taktycznej w środowiskach wstrząśniętych” itp. Im nazwa bardziej jest kretyńska tym przekaz szkolenia jest mniej wartościowy, lecz wszystkie zbliżają się do poziomu pseudonimu włoskiego instruktora.
Ten trening strzelecki polega na ostrzelaniu celów stojących bezpośrednio przy samochodzie, wyjście z pojazdu i kontynuacja wymiany ognia z tworami własnej wyobraźni na dalszym dystansie. Ponownie należy odrzucić jakiekolwiek zastosowanie wojskowe, gdyż taki trening nie jest znany żadnej formacji wojskowej na tej planecie, rzeczywistej lub wyimaginowanej, a prosty fakt opancerzenia pojazdów wojskowych wyklucza przestrzelenie przedniej szyby.
Kolejny fakt na kursie kolizyjnym z rzeczywistością jest strzelanie przez osobę na miejscu kierowcy do jakichkolwiek celów. Jeżeli strzela to znaczy ze nie trzyma kierownicy, to znaczy że pojazd stoi a to niestety znaczy że kierowca nie żyje. Kierowca jest zresztą pierwszym i głównym celem ognia npla i strzelanie do kogokolwiek jest jego ostatnim problemem. Warto przypomnieć historyczne fiasko planowania słynnej akcji pod arsenałem, gdzie mechanizm zatrzymania ciężarówki z więźniami był najsłabszym ogniwem i niemal doprowadził do klęski całej operacji. Dygresja historyczna.
Kałdun w komorze nabojowej.
Międzynarodowa Liga Instruktorów Dżutub nie daje wytchnienia, zasypując czuwający umysł prezesa niekończącą się lawiną bodźców i materiałem. Komentarz do większości internetowych dyskusji jest zbędny, wystarczy je sobie przeczytać.
Na głos. Ale. Nie każdy ma do dyspozycji koc azbestowy do zakrycia monitora (procedura: pokazuje i objaśniam; – koc azbestowy należy zmoczyć w wiadrze niklowanym z roztworem wody i octu ze studni, przykryć kocem odwrócony do ściany monitor i obserwować w słowiańskim przykucu) oraz przyłbicę spawalniczą odporną na łuk 150kV (używane powszechnie w Stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni, na wydziale K-2, popularnej “kadłubowni). Dlatego też czuję się zobowiązany, i imię idei ochrony życia i zdrowia, naświetlić pewne z poruszanych ostatnio kwestii:
Nosić z nabojem w komorze czy nie? Oto jest pytanie, mimo tego że staropolski przekaz jasno mówi że: ….kto z sobą nosi ten się nie prosi.
Dyskusja wydaje się dotyczyć broni palnej, krótkiej, i chyba jest zawężona do pistoletów, z pominięciem szlachetnego rewolweru. Bo rewolwer nosi się z kurkiem na pustej komorze bębna. Ale nigdy nie wiem na której – czy ta komora bezpośrednio w linii lufy ma być pusta, czy ta po lewej jak bęben się kręci zgodnie z ruchem wskazówek zegara w prawo podczas ściągania spustu? Ale patrząc od lufy czy od tyłu? Czy każdy rewolwerowy bęben kręci się w tą samą stronę? Bo ten pierwszy strzał ma być suchy? Jak się ciągnie za spust to się bęben (inne określenie na kałdun – przypadek? Nie sądzę!) kręci. Czy to bardziej chodzi o to, że jak by się kurek zahaczył – tak jak na westernie Butch Cassidy and the Sundance Kid, to wtedy kurek spadnie na nabój w komorze i wystrzeli? Więc dlatego ta komora jest pusta? A może dwie są puste? Ale w którą stronę się kręci bęben?? To w sumie 3 muszą być puste. Komora w linii i ta w prawo i lewo od lufy. Dla pewności. 3/6 to nie jest źle, nikt nie potrzebuje więcej amunicji na dodatek rewolwer jest bardziej niezawodny od pistoletu. Rewolwer rodzi dla mnie zbyt wiele pytań i wątpliwości, więc chyba dyskusja została zawężona do pistoletów automatycznych, powtarzalnych.
W karabinkach natomiast widziałem jak się wkłada takie plastikowe żółte i czerwone flagi do komory. Sygnalizujące rozładowanie. Też nie wiem dlaczego, skoro strzelcy nie ufają sobie wzajemnie na tyle żeby rozładować broń, to jakim cudem jakieś inne mechaniczne urządzenie miało by wypełnić ten deficyt zaufania? Po co wykonywać skomplikowane ćwiczenia, w których kursanci machają do siebie bronią, jeżeli jedyny sposób żeby to zrobić bezpiecznie to włożenie żółtego plastiku do komory? Nie mogli zostać w domu? Być w pracy? Kolejne pytanie bez odpowiedzi.
Pierwszą rzeczą o jakiej się dowiadujemy z jutube to fakt istnienia “Conditions“. Plus liczba naturalna. Np. Conditon + N gdzie N jest liczbą naturalną w ciągu: Conditon 0 (ZERO), Condition 2, Condition 3 do Condition N+1. Już sam Leopold Kronecker stwierdził: “Liczby całkowite stworzył dobry Bóg. Reszta jest dziełem człowieka.” Podobnie tutaj – stany broni stworzyła fabryka i opisała je obszernie w załączonej do każdej jednostki broni instrukcji obsługi, natomiast dopiero instruktorzy Dżutube nadali im faktyczny sens prawdziwy. Najbardziej intrygująca jest “CONDITION ZERO” – (“Condition”, nie mylić z Conditioner, to angielskie słowo oznaczające “stan”, takie dopełnienie czasownika – samo słowo “stan” nam dużo nie mówi – musimy wiedzieć JAKI stan, np: “..dat nigga be totally fucked-up condition!” – klasyczne odwołanie do tabeli definicji jak w informatyce). Czy ZERO jest liczbą naturalną? To raczej kwestia umowy, nie przyjęto żadnej matematycznej globalnej definicji i jest to nadal temat sporów wśród finitystów. Jedno jest pewne – Instruktor ZERO maczał w tym swoje palce i jest Ojcem określenia kondycji ZERO. Prawdopodobnie jest to również nawiązanie do jego przekazu merytorycznego, chociaż tu bym polemizował – bo jak pomnożymy przez ZERO to mamy 1=100%, a jak pójdziemy na kurs Instruktora ZERO to jesteśmy na minusie, popełniliśmy regres, i zostawiamy za sobą liczby naturalne, pozytywne. Chociaż podobno pewne doznania brak tlenu potęguje.
W świecie Dżutub sens kolejnej komplikacji jest mniej istotny, najważniejsze jest użycie nowego angielskiego słowa i nadanie liczby – i znowu, konwencja: – czy 1 to więcej niż ZERO? Czy CONDITION 7 to mniej niż CONDITION 3? Co jest większym stanem 0 czy 5? Czy to jak DEFCON? Przy DEFCON 1 jest OK ale po DEFCON 5 walczymy z mutantami jak w Metro 33? Jak mamy dwie klamki, jedna w CONDITION 2 a druga w CONDITION 3 to czy razem jesteśmy w CONDITION 5? Za moich czasów (słusznie minionych), broń mogła być rozładowana, załadowana albo przeładowana. Jaki ja byłem głupi. Ciekawe jest to że broń załadowana pustym magazynkiem jest nadal załadowana. Załadowana magazynkiem zawierającym ZERO nabojów. (Czy naboi? Kartuszy?) I tutaj osobista anegdota i dygresja. Za młodego byłem jebany na strzelnicy (nie mylić z molestowaniem na terenie strzelnicy, to tez było ale musiałbym Wam pokazać na lalkach) za używanie określenia: “10-nabojowym magazynkiem, ładuj!” – jechali ze mną jak szmaciarz z koniem, gdyż poprawna komenda to: “30-nabojowym magazynkiem zawierającym 10 nabojów, ładuj!” Cóż, formacja gramatycznych faszystów w jakiej służyłem tak miała. Od tego czasu wiem i jestem zdrowy. Przygody prezesa z bronią – to następny felieton, jeszcze pomyślicie sobie że jutub oglądam i nie wiem o czym mówię! Ha! Nic bardziej mylnego, prezes miał więcej strzałów z karabinów niż Natalia Siwiec ciepłych obiadów.
Do meritum. Grono ludzi noszących broń w Polsce określiłem w ostatnim eseju – Funkcjonariusze – jacy by nie byli, są objęci regulaminem służby, jakiej by ona nie była, niezależnie od formacji. Z tego co widziałem na jutube, to Polska Policja Państwowa nosi broń załadowaną. Bez naboju w komorze nabojowej. Funkcjonariusze noszą broń tak jak im każe regulamin służby. Domyślam się że służby, które bardzo rzadko używają broni, noszą broń załadowaną, a służby, które raczej będą spóźnione w reakcji na atak przeciwnika, jak na przykład BOR, noszą broń przeładowaną. A super tajne jednostki (ściszony głos) trzyliterowe, w zależności od sytuacji. Mają więcej szkoleń, są w specnazie, robią co chcą. Jadąc na (ściszony głos) robotę, są przeładowani, widziałem na filmach – w Commando, Arnold te wszystkie swoje klamki przeładowywał. Szybciej można strzelić z broni przeładowanej. Jak dużo szybciej, i czy to ma jakiekolwiek znaczenie jest dzisiaj nieistotne. Teraz słuchajcie dzieciaki opowiem historie:
Broń może być ROZŁADOWANA – wyjmujemy magazynek, przesuwamy zamek do tyłu FIZYCZNIE sprawdzamy komorę nabojową, przechylamy do przodu bo może się coś przykleiło do tawotu na czole zamka, oddajemy strzał kontrolny w osi strzelnicy/kulochwytu/bezpiecznym kierunku i włączamy bezpiecznik jeżeli jest takowy i jeżeli zadziała w takim stanie. Bo na starym Minimi nie zadziała i będziecie napierdalać w ten bezpiecznik ale on się nie ruszy bo tam jest inaczej.
Czy wspominałem że byłem już jebany na strzelnicy? Magazynek – Zamek – Spust (lub cyngiel).
Broń może być ZAŁADOWANA – do ROZŁADOWANEJ broni wkładamy magazynek – sprawdzając czy jest pełny / pusty, bo to się może przydać podczas ataków NINJA (patrz niżej przykład z życia!)
…i na koniec. Uwaga:
Broń może być PRZEŁADOWANA – w ZAŁADOWANEJ broni przesuwamy zamek do tyłu i puszczając/przesuwając/przepychając/popychając/pompując (wymyślona właśnie przeze mnie zasada zasada 5P), wprowadzamy nabój do komory nabojowej, zabezpieczając broń, jeżeli jest takowy bezpiecznik i do kabury. W Minimi teraz zaskoczy bezpiecznik i w ten sposób wiemy że mamy przeładowany karabin maszynowy w rencach – zapisujcie, ja do grobu nie wezmę (wymyślona przez mnie teraz zasada odwrotnego bezpiecznika).
Jakie to jest skomplikowane.
Na placu boju zostali cywile. Cywile z bronią. Czyli 99,999% strzelcy sportowi i 0,001% osoby posiadające broń palną do ochrony osobistej. Strzelec sportowy to trochę mylące określenie, bo sport jest wymierny, a tutaj mowa o strzelectwie rekreacyjnym, ekwilibrystycznym, hobbystycznym, kolekcjonerskim i artystycznym. To nie jest olimpijski pistolet dowolny na 25m. (Myśliwi są w lesie i tam nie ma internetu, zresztą są za bardzo oddani okultystycznym rytuałom grania na trąbie nad stosem martwych zwierząt, żeby uczestniczyć w tej dyskusji.). Osoby posiadające broń palną do ochrony osobistej, budzą się rano i widzą końską głowę na poduszce obok, wychodząc z domu i mają rybę bez głowy przybitą gwoździami do drzwi, przekręcając kluczyk w stacyjce auta zalewa ich zimy pot, niosą w szelestce 14 milionów lewów do oddziału Sparekassen żeby wpłacić dzienny utarg z hurtowni tureckich dywanów, lub podając dokumenty do kontroli drogowej przez pomyłkę pokazują legitymacje SB policjantowi na służbie przez uchyloną szybę w mercedesie S600 W140 z welurową tapicerką na opcji i nazywają się Bień Major. Tych ludzi jest niewiele. Kto czuje się na tyle zagrożony w Polsce, że jest przeświadczony o tym że ktoś go zabije? Fizycznie zabije pałą, skatuje siekierą, zastrzeli ze strzelby, albo każe czytać komentarze na Onecie w jakiejś ciemnej piwnicy? Na szczęście WPA (to taka instytucja, która Wam ratuje życie nie wydając tych pozwoleń) bardzo sporadycznie wydaje takie pozwolenie, świadoma zagrożeń. Jesteśmy w stałym kontakcie.
Jeżeli już ktoś jest szczęśliwym posiadaczem takiego pozwolenia, to może nosić broń przeładowaną, załadowaną, lub rozładowaną – nie ma to żadnego znaczenia, bo ilość przypadków skutecznej obrony bronią palną przez taką osobę w Polsce wynosi zero. Jeszcze nikt nie zastrzelił napastnika z broni palnej, wydanej na podstawie pozwolenia z pobudek ochrony osobistej w Polsce. W Internetach był podany przykład że większe jest prawdopodobieństwo upadku Boeinga na głowę niż realnego zagrożenia skutkującego użyciem pistoletu, a jako że ten felieton ma już wątek matematyczny, zobaczmy jakie są na to szanse.
21 Grudnia 1988 lot Pan Am, eksplodował nad Lockerbie zabijając 243 pasażerów i członków załogi oraz 11 osób na ziemi. W 1988 ludność UK to 56 milionów osób. 56/11 = 5 090 000. Jedna osoba na 5 milionów została zabita spadającym samolotem. ZERO osób w 2015 zostało zastrzelonych przez cywilnych posiadaczy legalnie posiadanych pistoletów do obrony osobistej w Polsce. 1/5 000 000 jest liczbą nieskończenie większą od zero. (Mindfuck: nieskończoność pomnożona przez nieskończoność to dalej tylko jedna nieskończoność. To jest grube!)
Porozmawiajmy więc o 99,999% pozostałych dyskutantów. Strzelcy SPORTOWI, strzelający do tarcz wszelkiej maści na podstawie dźwięków akustycznych wydawanych przez duży podświetlany ciekłokrystaliczny zegarek na baterie RC123, ale, UWAGA! noszący ze sobą broń w celu ochrony osobistej, lub wizji takiego zdarzenia, które uzasadni użycie broni. Dzieje się to na podstawie pewnego zaburzenia psychicznego, które im podpowiada że zagrożenie przyjdzie z zewnątrz, kiedy największym statystycznie, zagrożeniem są oni sami na strzelnicy oraz otaczający ich koledzy. Podstawą do takiego zachowania jest interpretacja przepisów, lub ich brak, wskazująca że można nosić ze sobą broń sportową, nawet załadowaną, bo jesteśmy w drodze na strzelnice etc. Być może tak jest. Zakładajmy dobrą wolę i poruszanie się w ramach prawa, o nic innego nikogo bym nie posądzał.
Tutaj zaczynają się dziać cuda ekwilibrystyki przyczynowo-skutkowej. Pierwszym z nich jest logika że strzelec sportowy, przewożąc broń, nie może jej stracić, więc ma przy sobie pistolet żeby chronić stertę broni, którą ma w plecaku jadąc autobusem na strzelnicę. Jest to pewna logika, która nawet często służy wybrańcom posiadającym pozwolenia na broń do ochrony osobistej, jako realne uzasadnienie akceptowane przez WPA. Ilość przypadków zabrania sportowej broni w autobusie? Dalej zaczyna być ślisko. Strzelec sportowy z reguły ma inną klamkę do “ochrony“, np, bardzo popularny rewolwer Remington Double Derringer cal. 41 rimfire w kaburze na kostce, Baby Browning 6.35 X 16mm SR albo co zamożniejsi, CZ-75 Compact – noszona IWBC (…to taka kamuflowana kabura zaprojektowana do przestrzelenia tętnicy udowej – nie mylić z kaburą wyrostka robaczkowego zaprojektowanej do odstrzelenia męskich jąder, to są dwa różne trendy).
I teraz kwestia amunicji. Co strzelec sportowy ładuje do magazynka, przeznaczonego do (mrugniecie oka, ściszony głos) “ochrony”? Odpowiedź jest tylko jedna: semi-jacketed FBI Federal explosive tip caseless P+. Tylko i wyłącznie amunicja półpłaszczowa klasy dum-dum, bo przecież nie chce zabić nikogo postronnego jak już będzie strzelać. (Nadal tylko 9mm, bo koszta, ale do 10mm AUTO vs .40 vs. 357 Sig AUTO dorośniemy już niedługo. To kwestia najbliższych godzin). To jest logiczne, strzelanina w autobusie nr 13, nie chcemy zabić pani Grażyny wracającej z przeceny w Lidlu bo rzucili nowe laczki Kubota. W tle, te wszystkie zachowania są podparte argumentem że użycie broni palnej nastąpi w stanie wyższej konieczności – tak powinno być z definicji, w końcu jak sąsiad za głośno puści muzykę w bloku, nie idziemy tak od razu go zastrzelić – (najpierw wystarczy mu przybić rybę bez głowy do drzwi) – i wtedy jesteśmy ponad wszelkim prawem, i de facto żadne pozwolenie na broń nie jest już potrzebne.
Wytłumaczę stan wyższej konieczności na prostym eksperymencie logicznym:
Dostałem 500pln z programu 500 pln plus (precyzyjniej – Rząd okradł wszystkich produktywnych obywateli na 700 PLN mechanizmem przemocy, którego manifestacją są uzbrojeni milicjanci i dokonał transferu tej wartości na potrzeby mojej nieproduktywnej osoby w zamian za krzyżyk na kartce papieru raz na 4 lata i zadłużenie moich nienarodzonych dzieci) i właśnie w alkoholowym amoku katuje moje szóste dziecko bo Karyna znowu zaszła w ciąże w 15 roku życia. Przyjeżdża patrol Państwowej Policji Obywatelskiej i mówią mi że tak nie wolno. Przyjmuje to do wiadomości i siadam zdruzgotany swoim błędem wychowawczym na wersalce. WTEM! Przez okno na 4 piętrze mojego bloku PGR w Suchedniowie, wpada zamaskowany NINJA w masce! Policjant sięga po broń, krzycząc STÓJ! POLSKA POLICJA OBYWATELSKA! – przeładowuje klamkę w spirali eskalacji przemocy środków prymusu fizycznego, (to wszystko trwa ułamki sekund), wtedy NINJA odcina błyskawicznym zamachem miecza katana (ok, wakizashi, bądźmy realistami) rękę policjanta. Ja chwytam w przebłysku trzeźwości odciętą kończynę kurczowo zaciśniętą na P-64 – strzelam do NINDŻA (już po polsku), przypominając sobie szkolenie z Nagantem na zetce – zajętego już wtedy napierdalaniem z nunczako do drugiego policjanta. I go zabijam celnym, acz przypadkowym, pojedynczym strzałem w plecy.
Nie miałem pozwolenia na broń, byłem napierdolony do nieprzytomności (ok, 4 promile to nie pijany!), miałem 14 wyroków za paserkę ALE użyłem broni w stanie wyższej konieczności. Bo NINDŻA z mieczem. Dostałem medal od prezydenta Słupska. Wszystko jest OK. Nie wiemy co robił prezydent Słupska w Suchedniowie, ale może dał mi medal bo tam jest szkołą policji a jemu zależy na pozytywnym rozgłosie i moim głosie za 4 lata oraz głosem uzależnionych od państwa policjantów nie generujących żadnej wartości, padających ofiarami zamaskowanych NINJA w masce? Nie dowiemy się.
Niestety. W podobnej sytuacji, nasz sportowy strzelec idzie garować. Jeżeli użyje tej swoje super klamki w kaburze na kostce, z tą amunicją federal P++ hollow point Black Rhino, to każdy prawnik posiadający puls udowodni zamiar morderstwa. Dedykowana klamka, planowanie sytuacji użycia broni, zakup amunicji niepotrzebnej do realizacji celów sportowych. Brak planu zajęć na strzelnicy danego dnia. Pełna premedytacja. Zwykły prokurator udowodni morderstwo. Polskie orzecznictwo dokona reszty spustoszenia. To się nie różni od przewożenia pały bejsbolowej nabitej gwoździami w swoim BMW 520 w gazie, mimo że raz w miesiącu gramy w junior league w Pułtusku.
Jest jeden wyjątek – sytuacja, która może się zdarzyć i niestety, realnie się zdarza. Samobójstwo na strzelnicy. Mimo tych wszystkich pompek na jutub, ktoś się może odjebać na strzelnicy. Wchodzi delikwent z ulicy, wykupuje ośkę i instruktora i broń i amunicję, i wtedy postanawia się odpalić. Rzadka sytuacja, niemniej zdarzająca się, i jej częstotliwość jest nieskończenie większa od zera. Co należy zrobić?
Pokazuje i objaśniam: powoli, zachowując spokój, jeżeli zobaczymy osobę (99% biały mężczyzna 25-45lat), która właśnie wkłada sobie FN FAL do ust – należy płynnie, lecz powoli, pewnym dynamicznym ruchem sięgnąć po telefon komórkowy, przekręcić go na bok w kadr panorama żeby nie wyjść na lamusa, i w trybie super-slow motion zacząć nagrywać. Przy odrobinie szczęścia będziemy mieć materiał, który gwarantuje kilkanaście milionów wyświetleń na jutube, o znacznych korzyściach finansowych nie wspomnę.
Podsumowując, jeżeli ktoś dyskutuje na temat noszenia broni przeładowanej lub nie, powinien: chwycić się za uczciwą pracę, zostawić rozładowaną broń w sejfie, sejf zostawić na najbliższym komisariacie policji i nie wychodzić z domu, dopóki stany lękowe nie miną. Zacząć odróżniać, w asyście lekarza i komisji biegłych, świat rzeczywisty od urojonego, (niezbędne będą leki psychotropowe), i przestać nosić jakąkolwiek broń poza terenem strzelnicy. Do tego letnia herbata i trampki.
#OkiemPrezesa
Instruktor JUTUB
Instruktor JUTUB (proponuję wymawiać z dżu-tub, w skrócie IJT) jest najbardziej zasłużonym instruktorem strzelectwa w Polsce.
Oczywiście pod pojęciem strzelectwa należy od razu odrzucić; strzelectwo sportowe, olimpijskie (zarówno na czas i odległość) IPSC, IDPA, strzelanie do rzutek i zwierząt, strzelanie wojskowe i policyjne. Wszystkie te dyscypliny i zagadnienia są wymierne i rządzą się swoimi zasadami. Instruktor JUTUB jest ponad takimi podziałami i skupia się na wąskim gronie osób strzelających do tarcz, baloników i blach w wyimaginowanym przez siebie paradygmacie taktycznym i środowiskowym, nieprzecinającym się z żadną płaszczyzną rzeczywistości, namacalnej lub wirtualnej. Instruktor JUTUB naucza ludzi, którym realne zastosowanie broni palnej w czymś co można zdefiniować jako dyscyplinę sportu lub praktyczne strzelenie do innego człowieka (w domyśle uzbrojonego, i/lub bardzo niebezpiecznego) jest niemożliwe w żadnej znanej rzeczywistości lub możliwej do przewidzenia równaniami Reshnell’a rzeczywistości równoległej, której prawdopodobieństwo istnienia, nawet w przestrzeni Banacha, jest rożne od zera.
Uczniowie instruktora JUTUB mają bardo bogate życie wewnętrzne, co jest o tyle fascynujące że generalnie taki wewnętrzny świat jest oznaką bardzo bujnej wyobraźni, cechy pożądanej wśród artystów, impresjonistów, aktorów a nawet matematyków. Tutaj natomiast funkcja wyobraźni się wyklucza, gdyż wyobraźnia jest podstawowym mechanizmem przewidywania, tego co może nas spotkać w krótkiej lub odległej przyszłości. Następuje kolizja – świat wewnętrzny generuje wizje, które poprawnie funkcjonująca wyobraźnia musiała by odrzucić. Jak można inaczej opisać świat fantazji, w którym regularnie trenowane są tak fantastyczne scenariusze jak strzelanie ludziom w głowy z przystawki w zwarciu bezpośrednim, obezwładnianie napastników z bronią automatyczną gołymi rękoma lub nawet trenowanie odruchu skanowania otoczenia poprzez ekwilibrystykę karku godną zawodnika sekcji gimnastyki stosowanej klubu sportowego Dynamo Czelabińsk.
Odrzuciliśmy sportowców. Pozostał trening strzelecki, praktyczny – dla praktyków. Kto więc na tej planecie, w Polsce, używa broni palnej, i dla kogo jest skierowany przekaz instruktora JUTUB?
Żołnierze? Niestety, musimy ich odrzucić, gdyż żołnierze działają w zespołach, a instruktor JUTUB to stricte instrukcja dla indywidualisty. Pomińmy fakt że “akt oddania strzału” – cała wojna to tylko zgrywanie przyrządów celowniczych z nieprzyjacielem i ściąganie spustu – od podwodnego okrętu atomowego do kbk AK włącznie (co to właściwie znaczy? Krótki Bojowy Karabin AK? Nie wiem, ale zawsze dla efektu mówię “kbk AK”, ludzie urodzeni po 1999 roku myślą wtedy że byłem w wojsku podczas desantu na Czechosłowację). Liczba osób fizycznie zastrzelonych przez żołnierzy to jakiś promil śmierci na polu walki. Najpierw jest Artyleria, potem choroby zakaźne i weneryczne, potem przepaść i gdzieś tam na końcu broń strzelecka; karabiny maszynowe, potem karabiny, a gdzieś na szarym końcu, incydentalnie, jest pistolet. Jak ktoś na wojnie zastrzelił kogoś z pistoletu, i nie mówię do Ciebie kolego Motorola, Ty stary wariacie!, to bardzo proszę dać znać na PRIV, postawię browar i posłucham historii, bo nie wieżę że coś takiego miało miejsce w ciągu ostatniej dekady.
Żołnierze jednostek specjalnych też proszę się nie podniecać przydatnością IJT, bo jak na wojnie strzelicie za liniami wroga to długo nie pożyjecie. Pozwolę sobie przypomnieć że zwykły patrol SAS / GROM lub inna Deltoformoza, nie jest w stanie przeżyć kontaktu ogniowego z kompanią piechoty zmotoryzowanej – a zrywanie kontaktu działa tylko na pokazach, na strzelnicy (patrz instruktor JUTUB) i w dżungli. Nie macie fizycznie tyle amunicji, a w kompani piechoty jest 18 karabinów maszynowych zasilanych taśmowo więc też jesteście martwi.
Antyterroryści – też pudło, znowu mamy pracę w zespole, pod warunkiem że żadne ogrodzenie z siatki drucianej nie stanie nam na drodze, ewentualnie napierdolony górnik z Rybnika tudzież innego Sosnowca, a instruktor JUTUB realnie może szkolić tylko jedną ekipę – AT POWĄZKI. Zresztą, Polskie AT jest zbyt zajęte strzelaniem do zakładników / siebie na wzajem, żeby mieć czas na IJT.
Policjanci – na 100 000 policjantów, śmiem twierdzić że broń z kabury w ciągu roku wyjmuje 100 (jeden na tysiąc) a strzały do innego człowieka oddaje 3 (trzech). W Polsce. Oczywiście instruktor JUTUB pokaże nam strumień ołowiu z USA uchwyconego telefonem komórkowym, w którym możemy oglądać sytuacje przypominające egzekucje jakich nie powstydził by się Ławrientij Beria, poprzez moralnie uzasadnionych, choć często kaskaderskich, użyć broni rodem z westernu. W końcu zabijanie przez policję kilku tysięcy własnych obywateli rocznie, w kraju z większą populacją zakładów karnych niż stalinowski Archipelag Gułag zobowiązuje. Każda z tych amerykańskich sytuacji taktyczno-strzeleckich ma więcej wpływu na fazy księżyca niż na polskie realia, niemniej jest to podstawowy efekt analiz wyznawców IJT. Celem ostatecznym analiz materiałów amerykańskich wydaje się doprowadzenie kontroli drogowej w Polsce do poziomu psychozy oblężenia Waco, ale zostawmy to na później.
Ochroniarzy (SUFO) nie wymieniam, gdyż wszystkie agencje ochrony w Polsce, od roku 1990, były zbyt zajęte: gubieniem broni, odjebywaniem się na służbie (na przemian z policjantami odjebującymi się na służbie – co jest tragedią naszych czasów, ale statystycznie typowe dla tej formacji), zabijaniem kasjerek w bankach, sprzedawaniem tematów na dziesiony poza firmę lub uprowadzaniem furgonetek z pieniędzmi (kolejność dowolna). Zresztą na szczęście dla społeczeństwa, bo jak by ochroniarze zaczęli z tych swoich raków (RAK – Ręczny Automat Komandosów, broń zaprojektowana do walki w zatłoczonej windzie.) napierdalać to był by dopiero temat. Ochrona nie jest od strzelania, ochrona jest od dawania ochronki ex-esbekom niższego szczebla, emerytowanym milicjantom i żołnierzom, żeby sobie mogli do renty dorobić po 60-tce, kiedy już stracili całe życie nie produkując wartości.
Zastanówmy się teraz przez chwilę, kto z tego oceanu ludzi noszących broń – BOR / WSI / ABW / SKW / SWW / SL (Straż Leśna ?? ) / AW / POLICJA / SOK / SW (ok, ok, w przypadku SW to tutaj się ponapierdalało z wieżyczki do ludzi, Rudolf Hoess byłby dumny, szanuję!) / SG etc. kiedykolwiek oddał strzał do człowieka? Do człowieka z bronią? Ilu z tych wybrańców zrobiło to więcej niż jeden raz w ciągu swojej 30-letniej kariery? Umówmy się. To są 3 żyjące osoby w Polsce. Mogłem się pomylić o minus 5. Trzy żyjące osoby w Polsce, więcej niż jeden raz strzeliły do człowieka z bronią, który do nich strzelał, albo chciał strzelić. (Żołnierze się nie liczą, odpadli kilka paragrafów wcześniej – co ciekawe – w sekcie wyznawców IJT, Żołnierzy jest najmniej). Jeżeli chcemy się szkolić, no to siłą rzeczy nie idziemy do kogoś kto robił daną czynność raz….na szczęście jest IJT i do jego światła możemy się zbliżyć.
Kto został? Została bardzo specyficzna osoba, ale na szczęście łatwo rozpoznawalna.
Po pierwsze czapka z daszkiem.
Bez czapki z daszkiem w tej grze się nie liczysz – tym samym ponownie odrzuciliśmy żołnierzy (chodzą na wojnie w hełmach) i policjantów z AT – też chodzą w hełmach, i w zespołach i nie strzelają z pistoletów – chyba ze akurat TVN kręci jakiś nowy serial, wtedy owszem czapki z daszkiem wskazane, żeby łatwiej było wrzucać granaty przez okno do jakiegoś spoconego koksa, który już i tak leży na ziemi bo miał na chacie dwa wagony lewych fajek. Czapka z daszkiem musi mieć rzep, na rzepie musi być PACZ – to taka naszywka na rzep. Najlepiej jak na naszywce jest logo jednostki do której się należy, lub chce się w fantazji należeć, lub jakiś morale-pacz – taka śmieszna naszywa, którą żołnierze noszą na wojnie, oddająca ich stan psychiczny, wiecie, tak jak pod Stalingradem nosili. A nie, pojebało mi się, pod Stalingradem ludzie się zabijali saperkami, i zaostrzonymi sztachetami, nikt nie miał czasu na takie brednie, zresztą było za zimno i Jutub nie chodził. Na czapce są okulary, już za kilkaset pln można kupić podstawowy model. W kwestii pieniędzy – to wszystko jest w chuj drogie, i wyznawca IJT nie może się utrzymywać z czegokolwiek co jest związane ze strzelectwem/pracą w mundurze z bronią, to musi być jego hobby, w które pompuje hajs, ewentualnie naucza innych w weekendy (normalnie instruktorzy i uczniowie IJT są w pracy z której się utrzymują, zostaje tylko weekend) – jest swego rodzaju medium pomiędzy materiałem IJT a neofitą. (Biegła znajomość języka angielskiego wskazana, materiały źródłowe w innych językach należy odrzucić jako fałszywe proroctwa.)
O wzorcach IJT – gdyż jak każde bóstwo pogańskie ma wiele twarzy – porozmawiamy później, najważniejsze jest to żeby nie skreślać jakiegokolwiek instruktora i guru IJT – nie można powiedzieć: “Ten instruktor robi to dobrze” – to zbyt płytkie – za wszelką cenę trzeba używać określeń mglistych: “podobają mi się niektóre jego elementy“, “….to akurat pokazuje dobrze….” “…nie ze wszystkim się zgadzam ale…” puentując: “…robię tak jak mi pasuje, każdy dostosuje coś dla siebie….” i na koniec, zamykające każdy argument stwierdzenie: “….na filmie tego nie widać….” – daje to zawsze furtkę wyjścia z twarzą jeżeli jedno objawienie IJT popadnie w grupową niełaskę i zagrozi pozycjonowaniu, do czego wrócimy. Wystarczy zaznaczyć że jest rotacja – dzisiejsze bóstwo objawione może popaść w niełaskę, jeżeli tylko jeden filmik za dużo, obnażający brak kompetencji wycieknie w niewłaściwym czasie.
Reszta ciuchów i sprzętów – de facto są to zgodnie z definicją podręcznikową fetysze w czystej formie – jest niemniej ciekawa – jeżeli zamiast czapki występuje kask – musi być wart kilka tysięcy PLN, najlepiej koncesjonowany, (wtedy źródło jego pozyskania można owiać mistyką “dojścia” do (ściszony głos) ….Jednostki…) i posiadać 2-3 niezależnie źródła światła – jakaś latarka Szur-Chujer (koniecznie z trybem IR do noktowizora panoramicznego PVS-28MK za 45 000 Euro, który się przydaje kiedy trzeba kogoś zastrzelić w autobusie linii 119 na Grabówek, ewentualnie tramwaj nr 13 na Ursynów, przystanek na żądanie Wólka-Kossowska) potem światełko chemiczne – lajght-stick, a z tyłu oświetlenie S&S MANTA – używane do koordynacji podczas skoków HAHO. Falliczny rekwizyt projekcji uczestnictwa w takim wydarzeniu jak skok w nocy ze spadochronem, mimo braku dostępu do samolotu transportowego i niezbędnych kilkuletnich szkoleń. Sprzeczności jest więcej. Dla osoby zdrowej, opis zakamarków psychiki ucznia IJT może być ukryty poza horyzontem percepcji. Jak przeciętny człowiek jest w stanie przenosić takie obciążenie na własnej głowie jest poza moją percepcją. Gdybym nie widział – nie uwierzył bym że to jest możliwe.
Pod kaskiem lub nad czapką, ochrona słuchu – niebezpiecznie merytoryczny przedmiot(!), ale uwaga – aktywna, (sama się ścisza jak się strzela, jest na baterie ((niestety zwykłe paluszki AA, które można kupić, w przeciwieństwie do pozostałych baterii RC123, które już nie są do kupienia gdziekolwiek i muszą być zamawiane)) żeby upewnić się że bez niech nie można funkcjonować – im więcej awaryjnego, zależnego od dziwnych baterii sprzętu tym lepiej) i uwaga ponownie, podłączona pod system łączności – wykupienie własnego pasma transmisji nie jest konieczne, ale wskazane. Podstawową funkcją tego nakrycia głowy jest pożarcie czasu niezbędnego do poprawnego dopasowania do użytkownika – jakoś czas na strzelnicy trzeba zabić, przecież nie treningiem, na to nie ma pomysłu, ale do tego dojdziemy.
W tym miejscu dwa słowa na temat mantry IJT – podczas każdego strzelania, należy – pominąć odprawę bezpieczeństwa – 30-40 sekund w porywach i narzekać na ograniczenia strzelnicy, rażąco niedopasowane do realnego (pamiętajcie że chorego przyjmujemy w jego świecie, te wydarzenia, inscenizowane sytuacje taktyczne, są dla nich prawdziwe, realne, i tak je traktujemy) treningu skutecznej walki bronią – więc za przymrużeniem oka są zawsze pomijane, tarcze poza kulochwytami, koniecznie punkt amunicyjny za plecami kolegów, i totalny chaos na każdym etapie strzelania, maniakalne oddawanie suchych strzałów po każdym dotknięciu broni, bagatelizując przypadkowe strzały pod stopy kolegów włącznie – to “normalny” element szkolenia IJT.
Spodnie i bluza to już tylko zwykły softshell / hardshell / flis / filc, membrana, byle z firmy Chujkterix i byle kosztowało 4 000 – tak, już za 4000 można kupić taki zestaw. Maskowanie (trzeba się zamaskować, kolejny bardzo znamienny dla biegłych psychologów element zachowań i praktyk IJT) nadal nieśmiertelny Multicam, który zdechnąć nie chce, ale czasem, powoli, i tutaj uwaga dla bardziej wrażliwych – disruptive environment combat grej – to jest tka nazwa na taktyczny kolor szary.
Nazewnictwo jest bardzo ważne, wszystko musi mieć swoją własną, popierdoloną nazwę. Każdy instruktor musi kreować nazwy własne. Jedna zasada – muszą być popierdolone, i muszą zastępować zwykłe, podręcznikowe, poprawne nazwy. Kilka przykładów: “skuteczna walka krótką bronią palną w dynamicznym kontakcie bezpośrednim, dynamiczne przydzielanie sektorów osłony statycznej w zespole uderzeniowo szturmowym, łuk treningu obręczy barkowej, podświadomy trening technik walki bezpośredniej, dynamiczne techniki w zwarciu na krótkim dystansem w środowiskach niewstrząsanych” itp. W kieszeni spodni, wepchnięty składany nóż – folder, nie mylić z zestawem EDC(!), i IFAK – to taka apteczka, tam musi być staza – podświadomie uczeń IJT przewiduje ze będzie mu potrzebna, w sytuacji kiedy wjedzie na minę MRAPEM (MRAP to taki 40-tonowy samochód opancerzony, ale jak już przekroczyliśmy rubikon sprzętu do skoków spadochronowych HAHO, fantazja może już bardzo łatwo podsunąć możliwość jazdy takim wozem i najechanie na “”AJDIKA”” w Polsce. To kwestia najbliższych godzin.) i mu upierdoli nogę w kolanie. Staza wtedy się przyda, ale nie tylko, wiec lepiej ja nosić, miejsca nie wyleży. Legenda głosi że ktoś kiedyś wiedział jak użyć zawartość zestawu IFAK.
Buty to już tylko LOWA / MEINDEL, 1500PLN+ ale ceny ostatnio poleciały na dół. Pustynne. Pasują do maskowania Multicam. Na pustynie. Bo Polska. Ale jak już wylądujemy po skoku HAHO to nie wiadomo – może nad Pustynię Błędowską nas zawieje. Ho ho.
Uzbrojenie. Uzbrojenie jest dopasowane do zadań. No i tu jest pierwszy problem bo zadań nie ma żadnych (wspomniany wcześniej konflikt rzeczywistości z wyobraźnią) ale można przyjąć pewne uproszczenie. Pistolet i karabin. Ok, karabinek jak już chcemy dzielić włos na czworo.
Karabinek systemu M4 i tutaj się zaczyna – może taki może sraki. Musi być na tłoku, wiadomo, bo się zatnie. Tak jak podczas ofensywy Tet w ’68 się zatnie. Będą strzelać (kto do kogo? Dlaczego?), a on się zatnie. System Stonera, który skutecznie zabił na śmierć kilkaset tysięcy ludzi albo lepiej, się zatnie. Ta historia. Ale strach przed tym zacięciem jest tak wielki że aż namacalny. Ale to chyba bardziej jest lęk. Nieokreślony. Wysunę hipotezę roboczą że to jest lęk przed spadkiem w rankingu pozycjonowania w grupie. Anyway. M4 nie może być wojskowy ani firmy COLT. To jest po prostu niewyobrażalne. Karabinek systemu M4 musi być pokurwieniem – jeżeli ktoś średnio obeznany z wojskiem jest w stanie go rozpoznać – to znaczy że jest chujowy. Idealnie chcemy posiadać produkt jakiegoś teksańskiego rusznikarza, który zrobił 3 sztuki i umarł. Z 38 dostępnych długości luf, musimy wybrać jakąś pokurwioną (nie może być kompatybilna z jakąkolwiek dostępną na rynku amunicją – dygresja, jeszcze poruszamy się na planecie kalibru 5.56 ale już niedługo wejdziemy w świat kalibrów Boewolf i Blackout i innych wynalazków, pociąg już jedzie w tym kierunku ślepym torem) – w zależności od długości lufy dzieją się różne rzeczy – “inaczej chodzi” (tak, jest tutaj mocny wątek kultu fallicznego) – karabinek musi “chodzić” – do tego spust – siła nacisku 2-3gram w porywach (praca na resecie, o chuj tu chodzi nie wiem, ale podobno spust się resetuje i tak jest lepiej #dropintrigger) – standardowy nie może być bo wtedy nie możemy robić urojonych fantazji, które nam pokazuje prestidigitator IJT. Urządzenie wylotowe. Koniecznie. Okazuje się bowiem że broń mająca odrzut i podrzut nieodczuwalny dla 7-latka, jest nie do kontrolowania bez dedykowanego urządzenia wylotowego przez dorosłego (fizycznie) mężczyznę. Magazynki – temat rzeka, można zacząć od pospolitych plastykowych Chujpula. Nie mogą tylko być stalowe. Stal się skończyła. Na tej planecie nie ma stali. Nie istnieje coś takiego jak stal. Widok M4 ze stalowym magazynkiem jest tabu. Nie jestem w stanie opisać konsekwencji wejścia na teren strzelnicy z takim magazynkiem, jest za lekki i się nie zacina, to go dyskwalifikuje.
Do tego latarka (to jest 6 (szósta(!) latarka – 3 są na kasku, jedna na broni, jedna na pistolecie, jedna w EDC) i wskaźnik laserowy – z trybem IR, żeby nasz laser było widać w noktowizorze, którego nie mamy. (latarka jest po to, żeby móc pojechać na szkolenie z używania latarki, funkcja dodatkowa to pożeranie kilku baterii CR123, obciążanie broni, generowanie zacięć i przeszkadzanie w strzelaniu).
Najważniejsze. W efekcie końcowym żaden element naszego karabinka nie może być zamienny z jakimkolwiek innym karabinkiem w kontynentalnej europie – każda część musi być customowa, unikalna, i nie do zastąpienia. Wszystkie te części nigdy nie mogą być zgrane ze sobą, dając ponownie bufor czasu na ich zgrywanie, odpasywania, i rozpierdalanie – wszystko byle odsunąć jak najdalej widmo niespełnienia fantazji, i dodać kolejne zmienne elementu łańcucha możliwych awarii. Daje to możliwie maksymalną ilość punktów do dyskusji i znaczników pozycjonujących szczęśliwych posiadaczy pozwolenia na broń sportową, w hermetycznym środowisku IJT.
Tak wyposażony człowiek, żyje w przeświadczeniu że ćwiczenia, które wykonuje na strzelnicy, w jakiś sposób przełożą się na świat rzeczywisty, np: w drodze do pracy autobusem, zobaczy active shootera (kolejna nazwa i pretekst do specjalistycznych kursów!), będzie miał na plecach karabin M4, tak akurat przypadkiem, i odpierdoli napastników i pojedzie do pracy. Pod warunkiem oczywiście że ktoś mu odpali TAJMER – bez BIIIIIIIIIIIIIIIIIIP! nie jest zdolny do walki, jak pies Pawłowa.
Te wszystkie elementy, składają się w jedna całość. Służą tylko i wyłącznie pozycjonowaniu tak wyposażonego absztyfikanta w gronie innych podobnie wyposażonych absztyfikantów, których płodem są kolejne filmy karmiące IJT w spirali absurdu, przelewające się potem w dyskusje na fejsbuku i służące ponownemu podtrzymaniu lub progresji pozycji w tej sztucznie wytworzonej hierarchii zbiorowej choroby psychicznej.
Wątki satelitarne; fascynacja asfiksjofilią, kim jest instruktor ZERO, dlaczego każdy pistolet GLOCK należy rozjebać lutownicą, czym jest skanowanie, oraz odpowiedź na najważniejsze pytanie: “jak to chodzi na ostrej” pozwolę sobie zostawić na następny felieton….
#Prezes.