fbpx

Sto karabinów Prezesa.

Część pierwsza – zimna wojna. 

Wydarzenia opisane poniżej nigdy nie miały miejsca.

Podzielę się z Wami, drodzy czytelnicy, osobistym doświadczeniem z rożnymi formami uzbrojenia, jakie zbieram od ostatnich 35 lat. Mam nadzieję że skorzystacie z oceanu mojej wiedzy. Opisane poniżej wydarzenia i konstrukcje są tylko tworem mojej wyobraźni oraz ułomnej pamięci. Nie następują w chronologicznym porządku, niektóre z nich mogły funkcjonować równolegle. To są bardziej pewne etapy ewolucji mojego myślenia na temat zorganizowanego zabijania ludzi jakie zebrałem w życiu. Felieton podzieliłem na dwa etapy. Wasza nieukształtowana psychika mogłaby nie wytrzymać całego przekazu na raz, a muszę chronić niewinnych. W pierwszej części przedstawiam konstrukcje improwizowane, produkowane w warunkach konspiracyjnych, okresu wczesnego dzieciństwa i walk ulicznych. W drugiej części będą opisane konstrukcje bardziej zaawansowane technologicznie, przedstawione w bardziej praktycznym kontekście burzliwej młodości. Ten materiał powinien zamknąć usta wszystkim śmiałkom, którzy twierdzą że na broni się nie znam, gdyż jak dowiecie się z poniższej lektury, moje doświadczenie z bronią wszelaką nie jest banalne – choć dopuszczam do świadomości myśl że ktoś może wiedzieć więcej.

Mauzer dziadka.

drewniany-mauser

Pierwszą bronią jaką dostałem do ręki był drewniany mauzer. W sumie dwa, jeden dla mnie, drugi dla brata. Wykonał go mój dziadek, który po przeżyciu okupacji został stolarzem. Mauzery były w skali 1:0,75 – trochę mniejsze od oryginałów żeby 5 latek mógł je unieść. Jak w OT. Dlaczego Mauzer a nie proletariacki Mosin – nie wiem, doszukuje się w działaniach dziadka podłoża ideologicznego. Mauzery były wykonane bardzo solidnie, z ciemnego jesionu, pomalowane na czarno wraz z parcianym pasem nośnym. Budziły zazdrość na całej dzielnicy – no, wtedy może tylko na ulicy, ze względu na ograniczony zasięg spieszonych pięciolatków. Brak był jakichkolwiek części ruchomych. Napędzane jedynie wyobraźnią, siła rażenia: „liczysz do dziesięciu!”. Bardzo dobrze licowały z kilkoma puszkami do MG-42, które się walały jeszcze wtedy na strychu dziadków i drewnianych trzonków do granatów M24 którymi do siebie rzucaliśmy. Los skrzynek amunicyjnych do dzisiaj nie znany. Legenda głosi że na niemieckich skrzynkach do amunicji był napis „nie oszczędzać”. Jedna z zapamiętanych z tego okresu anegdot, zasłyszanych od dziadków, mówiła że do szamba na obejściu zaraz po wojnie pradziadek wyrzucił „…pięknego kieszonkowego Walthera z rękojeścią z kości i inicjałami… (w domyśle własność samego Hermana Goeringa). Dorastając nie mogłem tego zrozumieć, jak można było taki fant utopić w gównie, ale później babcia wytłumaczyła mi że po prostu nie chcieli być rozstrzelani wraz z całą rodziną przez bolszewików za posiadanie broni w 1946. W sumie logiczne. Dziwne, ale logiczne. Tak, były plany osuszyć szambo w poszukiwaniach zaginionej klamki, ale nigdy nie doszły do skutku. Tak samo jak poszukiwania arsenału rzekomo zakopanego w sadzie na utraconym rodzinnym majątku na kresach. Problem polegał na tym że mimo jasnego przekazu że stryj z dziadkiem zakopali „…dużo broni i amunicji, 16 kroków na wschód od jabłoni za korytem dla świń…”, nie wiadomo od której. Tam jest dużo drzew. Jak by ktoś znalazł kiedyś pod Lublinem kilkanaście Szmajserów to są moje. Pierwszą marką broni którą pamiętam z tamtych czasów to Steyr Mannlicher. Dwadzieścia lat później otarłem się o ich konstrukcje zawodowo.  Pierwszy wykopany relikt, podczas budowy domu,  destrukt karabinu Lebel Mle 1886.

Wnioski: Odwzorowując sceny walki z czterech pancernych, krzycząc „dostałem!” nie można się puścić drzewa na którym się siedzi. Można spaść na głowę co raz mi się przytrafiło. Reszty nie pamiętam.

Napalm syntetyczny i broń laserowa.
Kolejną bronią w naszym arsenale był patyk owinięty folią. Dziadek przykrywał sterty leżakującego drewna folią. Taka gruba folia z bakelitu, towar deficytowy w latach 50-tych. Odkryliśmy, bawiąc się zapałkami (kto dał dzieciakom zapałki i gdzie byli rodzice pozostaje zagadką) że wystarczy owinąć patyk kawałkiem folii, podpalić, i można uzyskać efekt kapiącego syntetycznego napalmu. Napalmem tym oblewaliśmy bujną roślinność w ogrodzie, głównie chwasty. Były to czasy przed Monsanto. Po kilku dniach całe połacie ogrodu przypominały postapokaliptyczną pustynię. Paląca się folia wydawała przy tym fantastyczny odgłos – coś jak w dźwięk działek laserowych (spoiler: w kosmosie nie ma dźwięków) Gwiezdnych Wojnach. Podobny patent jest pod koniec filmu „RAMBO Pierwsza Krew.” – sceny w kopalni. Skopiowali to od nas. Pierwszy napalm. Tego się nie zapomina i do wątku napalmu wrócimy wielokrotnie. Równolegle wykorzystywaliśmy szkła powiększające do palenia mrówek i plastikowych żołnierzyków w skali 1:72. W tym nie ma nic odkrywczego, może z tą różnica że mieliśmy dostęp do płaskich, plastikowych soczewek Fresnela (Augustin Jean Fresnel 1788-1827). Dobrze że nie mieszkaliśmy w okolicy Templewa, prawdopodobnie wytłuklibyśmy wtedy te atomowe mrówki niedawno odkryte przez naukowców. Ale kto wie, wtedy atomowe bunkry były w zonie. Może byśmy tam nie weszli. Skupione światło jest bardzo ekologiczne, i gdyby dzisiaj tą broń rozwijano (soczewki na orbicie geostacjonarnej), świat byłby lepszym miejscem.

Wnioski: Dzieci bawiące się napalmem są  w stanie się nie poparzyć i nie spalić domu. Dziwne.

Katapulta na błoto, bunkier oraz płyn Lugola.

lugol

Na skutek eksplozji w Czarnobylu, i obowiązkowej dawki płynu Jeana Lugola – najokropniejszej rzeczy jaką miałem kiedykolwiek w ustach, (oszczędzę czytelnikowi dygresji na ten temat) postanowiliśmy we własnym zakresie zadbać o swoje bezpieczeństwo przed bronią masowego rażenia i zaczęliśmy kopać w ogródku bunkier. Naturalna reakcja dzieci na otaczający nas wtedy świat a podręcznik do przysposobienia obronnego nie zostawiał złudzeń. Dzisiaj dzięki solidnej dawce promieniowania, jesteśmy w elitarnym gronie ludzi, którzy skosztowawszy specyfiku Lugola, nie cierpią dzisiaj na żadne alergie, uczulenia i mogą jeść gluten w nieograniczonych ilościach. Dlaczego jedynym lekarstwem na chorobę popromienną, jakim dysponowało ówczesne państwo była 19-wieczna mikstura – nie wiem. To prawie tak jak przetrwać Hiroszimę i Nagasaki. Dziękuję Ci bezduszny totalitarny systemie za rozwinięty system obrony cywilnej, na który musiałeś pożyczyć kilkadziesiąt wagonów złota za które ratę kredytu spłacam do dzisiaj. Wracając do bunkra. Okazało się, że jak zaczęliśmy kopać, to generujemy duże ilości gliny. Warunki terenowe były trudne. Sposobem na zużycie gliny była improwizowana katapulta – deska, belka, jakiś zawias od drzwi. Z jednej strony kładło się kulę glinobłota, z drugiej waliło nogą. Glina leciała wysokim łukiem na drugi koniec ogródka – zasięg 15-30m. Szybko okazało się że jest potrzebny obserwator do korekcji ognia. Celem oczywiście była niekopiąca bunkra część obsługi katapulty – czyli mniejsze i wolniejsze dzieci z ulicy. 1-2 procent wystrzelonych pocisków trafiał w cel, więc wystrzeliliśmy setki pocisków. Cały czas w tle, w systemie zmianowym, trwała budowa bunkra. Skończyło się na pokaźnej transzei mogącej pomieścić 2-3 dzieciaków. Miejsca nie starczyło dla wszystkich ale rozumieliśmy że wojna atomowa wymaga poświęceń i wszyscy i tak nie przeżyją. Co ciekawe, bunkier posiadał OHP – Over Head Protection, wykonana z solidnej blachy okrętowej 3mm (pozyskana ze stoczni zapewne, źródło wszelkiej stali) przysypanej grubą warstwą gliny. Nie było tam przypadku.

Wnioski: Skoordynowana grupa dzieciaków w wieku przedszkolnym jest w stanie się okopać, prowadząc równocześnie obronę – jeżeli jest dobrze dowodzona i zmotywowana.

Patyk z jabłkiem
Centralnie planowana gospodarka czasów słusznie minionych sztucznie kreowała deficyt na wiele towarów, ale również generowała nadprodukcję innych w pogoni za przekroczeniem kolejnej normy. U nas takim nadmiarowym produktem były jabłka. Za dużo drzew, za mało słoików. Albo cukru. Czegoś brakowało i jabłek nikt nie zbierał do końca. Rzucanie do siebie jabłkami było oczywiste i nie wymaga wytłumaczenia, ale pewnego dnia wpadliśmy na pomysł że takie jabłko nabite na półmetrowy patyk i ciśnięte z pełnym zamachem ma o wiele większą prędkość wylotową. Po uderzeniu w ścianę eksploduje. Zasięg 30-40m. Metoda stosowana przez ludy pierwotne. Kiedy w Egipcie wznoszono piramidy, Aborygeni używali podobnego rozwiązania – woomera – do wyrzucania oszczepów z wielką prędkością. Kiedy 40 000 lat później połączono telegraficznym kablem transatlantyckim Amerykę północną z Europą w celu wymiany cen papierów wartościowych, Aborygeni nadal używali woomery do wyrzucania oszczepów z wielką prędkością.

Wnioski: Murarze połowy lat 80-tych osiągają zdumiewającą prędkość kiedy zostaną ostrzelani przez gówniarzy z jabłkami na patyku. Potrafią się rzucić w pościg nawet jak pracują na rusztowaniu na trzecim piętrze. Szkoda że nie uwieczniłem wiązanek jakie sypali w naszą stronę. Nie wiedziałem że język polski ma tak bogaty repertuar.

Kempy trawy i Arcticum lappa
O tej prostej ekologicznej broni miotanej wspomnę już tylko przez sentyment. Na szkolnej przerwie, należało wyrwać kępę trawy.  Oczywiście z ziemią, i rzucić koledze w głowę. Najlepiej w twarz. Mówię o tym bo to jest broń ekologiczna – pomagaliśmy w ten sposób naturze się rozprzestrzenić w betonowej dżungli. Dodatkowo, jest to nostalgiczny znak czasów minionych. Obecna młodzież wydaje się być zbyt upośledzona żeby wpaść na ten sposób zabawy. Tym samym dzieciaków walących do siebie ziemią z trawą nie widziałem od 1989 r. Permutacją walki na trawę było rzucanie do siebie rzepami. Czyli liśćmi łopianu większego, popularnego „rzepa„.  Najlepiej w głowę i najlepiej we włosy. Jadąc na rowerze. Walka miała dwa etapy. Pierwszy to zaopatrzenie się w dostateczną ilość rzepa w pobliskich krzakach. Rzep przyklejało się bezpośrednio do własnej odzieży, koszulki lub swetra. To był protoplasta kamizelki taktycznej – amunicja bezpośrednio noszona na mundurze, zaginiona technologia lat osiemdziesiątych. Drugi etap, wymagający znaczniej koordynacji, polegał na walce kołowej i obrzucaniu się rzepem. W sytuacji idealnej, pojedynek kończył się spektakularną wywrotką na betonie, lub co najmniej niemożliwym do usunięcia kołtunem rzepów i włosów.

Wnioski: wszystko może być bronią.

Korki i opony

korki

Pierwszym prawdziwym materiałem wybuchowym z jakim miałem kontakt były popularne wtedy „korki”. Jakim cudem ktoś dopuścił inicjujący materiał wybuchowy pierwszej kategorii – miksturę Armstronga  do pospolitego obiegu nie wymagając żadnej koncesji lub pozwolenia, sprzedając masowo materiał wybuchowy wrażliwy na dotyk dzieciom – pozostaje nierozwiązaną zagadką. Korki, służyły do nabicia blaszanego pistoletu. Eksplodowały po nakłuciu prostą drucianą iglicą. Do nabijania korkowców intuicyjnie służyła otwarta dłoń – jeżeli ktoś zapomniał odciągnąć najpierw iglicę, zostawał z fantastycznym poparzeniem chemicznym drugiego stopnia na dłoni. Częsty błąd. Coś jak sekwencja magazynek-zamek-spust, którą do dzisiaj nie wszyscy amatorzy mocnych wrażeń i strzelectwa artystycznego opanowali poprawnie. Oczywiście strzelanie z korków było dla nas zbyt banalne. Korki należało obrać. Czyli oskubać eksplodujące wnętrze z otaczającej je masy papieru i trocin. W Kambodży nigdy nie byłem, ale wiem co czują tamtejsi saperzy. Obrany korek już eksplodował od samego upadku na ziemię. Sam z siebie, od patrzenia też eksplodował. W szkole podstawowej obrane korki służyły do minowania krzeseł nauczycieli (grubsza afera) lub drzwi i desek klozetowych w szkolnych kiblach. Obieranie korków było przywilejem dostępnym tylko dla nielicznych wybrańców. Puszczały nerwy. Korki nie były dostępne w ciągłej sprzedaży – pojawiały się okresowo i wtedy fala prowizorycznych „ajdików” zalewała osiedle. Do wyczerpania zapasów. Korki też można było rzucać na drogę, żeby przejechał je samochód. W całej wiosce były dwa auta – wołga sołtysa i mały fiat jakiegoś marynarza, więc trzeba było trochę poczekać na przejeżdżający pojazd. Lepszy efekt akustyczny był osiągany w pobliskim tunelu. Kierowcy byli wniebowzięci. Okazało się – metodą prób i błędów – że dwie paczki korków sklejone razem gumą arabską, mogą uszkodzić oponę w małym fiacie. Tak sklejona paczka była podkładana pod opnę zaparkowanego pojazdu i obserwowana z bezpiecznej odległości. Podobno.

Wnioski: Korki lepiej obierać kiedy są mokre. Szkoda że na to wtedy nie wpadłem.

Kapiszony w ilości hurtowej

kapiszony

Amunicją wybuchową, uzupełniającą korek, był jego młodszy kuzyn, kapiszon. Sprzedawane w okrągłych paczkach po sto (czy to było dwieście?) sztuk, stanowiły dodatkową amunicję do korkowców – w lufę bowiem wkładało się korek a pod kurek kapiszon – korkowce były Double Action Only – z pamięci, ale skoro nie wiem jak dokładnie działa DAO i nie chcę się nad tym zastanawiać, to mogę się mylić. Kapiszony w tych małych czerwonych plastikowych wypraskach nie były znane ówczesnej nauce. Oczywiście nikt tego nie robił na tym etapie piromanii, na której my już wtedy byliśmy. Najprościej było wysypać kapiszony luzem na beton i walić w je młotkiem. Takim fest, półtorakilowym. Wariacją na temat było wysypanie korków na beton, oblanie rozpuszczalnikiem NITRO (dobre źródło trudno dostępnego Acetonu – niezbędnego do produkcji metaamfetaminy, jak się później miało okazać) i podpalenie. Płonący rozpuszczalnik detonował rozsypane kapiszony. Mała rzecz a cieczy. Na skutek następujących transformacji ustrojowych, dziwne rzeczy działy się z ekonomią. Gałka lodów kosztowała 34 000 000 złotych, a paczka kapiszonów 85 złotych. Lodami jeszcze nikt wojny nie wygrał, dodatkowo panowała Salmonella, więc okazało się że w naszym połączonym budżecie podwórkowej bandy możemy kupić wszystkie kapiszony dostępne w dwóch sklepach papierniczych na dzielni. Dlaczego materiał wybuchowy był sprzedawany w sklepie papierniczym? Ktoś wie? Dlatego właśnie komunizm musiał upaść. Okazało się że kapiszony są dostarczane w opakowaniach zbiorczych po dziesięć pudełek – rulon owinięty papierem, a te rulony pakowane w są paczki po dziesięć rulonów. Z pamięci. W 1989 mieliśmy więcej kapiszonów niż Nicolae Ceaușescu kałasznikowów. Różne eksperymenty łączące Nitro z rulonem kapiszonów zapoznały nas ze zjawiskiem deflagracji. Ta wiedza się przydała kilkanaście lat później w partyzantce.

Wnioski: Płyny łatwopalne i materiały wybuchowe, kiedy zmieszane razem nadal się palą i nadal eksplodują, mimo tego że są mokre.

Broń EMP.
Na materiałach wybuchowych i płynach zapalających nasz arsenał się nie kończył. Byliśmy pierwsza formacją w Polsce, wyprzedzając epokę, która wprowadziła na stan broń elektromagnetyczną. Zabawa polegała na pozyskaniu kondensatora, możliwie dużej pojemności 12-20 micro Faradów, przytwierdzeniu go do patyka, naładowaniu bezpośrednio z gniazdka prądem 220V (tak, 220V, a nie tym imperialistycznym 230V!) i dotknięciu kolegi, najlepiej w głowę. Problem polegał na tym że w gniazdku było 220 @50 Hz, a pojemność naszych kondensatorów miała tylko wspomniane 12-20 micro F, więc proces ładowania trwał nanosekundę. Trzeba było tylko musnąć gniazdko żeby kondensator się naładował. Wzorowaliśmy się na lekturze filmu „Obcy – ósmy pasażer Nostromo”, gdzie astronauci gonią potwora w pierwszym etapie horroru elektrycznymi pastuchami. Jako że już wtedy byłem powolny, najczęściej dostawałem takim kondensatorem. Oczywiście w głowę. Strach przed samym porażeniem był większy niż zadawany fizycznie ból. Więcej osób doznało samoporażenia ładując kondensatory niż poległo w walce. Początki zawsze są trudne.

Wnioski: Lepiej dostać naładowanym kondensatorem niż korkowcem z przystawki w głowę.

Łoś – kamikaze.

kamikaze-pilot

Ilość zabawek w tym czasie była relatywnie ograniczona. Co również powodowało pewną klęskę urodzaju. Na przykład plastikowe modele w skali 1:72 były dostępne w dwóch wersjach – samolot bombowy PZL.37 Łoś  i  szturmowy IŁ-2m3. Kiedy już każdy wariant został sklejony, a były one relatywnie tanie, okazywało się że mamy je w dużym nadmiarze. W połowie fazy korków / kapiszonów i rozcieńczalnika NITRO (jeszcze wtedy nie wpadliśmy na to że można ten klej modelarski lub NITRO po prostu kirać, byliśmy zbyt otumanieni po płynie Lugola żeby o tym myśleć) naturalną ewolucją było zapakowanie samolotów materiałem wybuchowym i podpalenie. Modele czołgów (znacznie rzadsze, za to większych gabarytów) były podpalane na ziemi, modele samolotów podpalane i puszczane z okna. Z perspektywy czasu najdziwniejsze jest to że nigdy żadna osoba dorosła nie interweniowała. Albo nikt się nie przejmował naszym losem w 16-osobowej rodzinie, licząc na to że jak połowa zginie to jeszcze połowa przetrwa, albo to było tak naturalne jak dzieciaki grające w Playstation dzisiaj lub zbierające Pokemony w upośledzonym amoku. Prawdopodobnie wszyscy dorośli w systemie totalitarnym byli tak zajęcie przygotowaniami do wojny atomowej o pokój że takie zachowanie było wręcz wzorem normalności. Za każdym razem w modelu był pilot – jeden z żołnierzy armii 1:72, która była dostępna w takich plastikowych woreczkach po 25 sztuk. Wybór żołnierzyków był większy, ale też się powtarzały. Jedną z modelarskich frustracji tego okresu to brak jakichkolwiek farb do modeli. Modele malowaliśmy plakatówkami albo farbą olejną do ścian. Później, już po ucieczce do Berlina Zachodniego, kiedy pierwszy raz zobaczyłem normalny sklep modelarski i paletę farb HUMBROL, nie wiedziałem co się dzieje. Więc na znak protestu przed brakiem farby, modele były palone i wysadzane. To była era przed dornami, stąd niezbędny był pilot. Każda forma walki kojarzyła się z nieuchronną koniecznością ostatecznej ofiary. Prawdopodobnie te szkolne apele gdzie fałszujący pierwszoklasiści obiecują w pieśni polec na dnie Bałtyku, broniąc dostępu do morza miały w tym swój znaczący udział.

Wnioski: Wszystko się pali.

Benzyna i mydło.
Po kilku latach edukacji, kiedy już miałem dostęp do biblioteki i skończyłem w trzeciej klasie szkoły podstawowej „Wyspę Złoczyńców” autorstwa Zbigniewa Nienackiego – do dzisiaj się zastanawiam co ta książka, gdzie trupy były obgryzane do szkieletu przez mrówki w poniemieckich bunkrach, robiła w rękach dziewięciolatka (z drugiej strony dobrze że nie powieść „Wielki Las” tego samego autora) znalazłem się w posiadaniu książki Ireneusza Nowaka „Broń Zapalająca”. Nasuwa się automatycznie pytanie co ta książka robiła w szkolnej bibliotece, ale z drugiej strony czytaliśmy już wtedy Medaliony Zofii Nałkowskiej – zbiór opowiadań o obozach koncentracyjnych. Moja babcia mówiła że mydła z tam opisanej gdańskiej manufaktury używali w gospodarstwie podczas okupacji jak każde inne, tylko mniej się pieniło. W porównaniu do tych utworów, beletrystyka o broni zapalającej była niczym wyjątkowym. Moją uwagę przykuł obszerny rozdział o napalmie, którego namiastkę próbowaliśmy zrobić w zakresie własnym. Okazało się że wygrywającą kombinacją był płyn do mycia naczyń „Ludwik” styropian oraz rozpuszczalnik Nitro. (Skąd dostęp dziecka do tak deficytowego płynu zapalającego jak Nitro, w takich ilościach – nie wiem). Powstała na skutek tego maź paliła się doskonale. Dodanie ludwika było prawdopodobnie bez sensu, ale nie wiedzieliśmy lepiej. Mimo że do prawdziwego, amerykańskiego napalmu, było nam daleko, to satysfakcja zrobienia czegoś samemu, od podstaw, pozostała. Niespełnionym do dzisiaj marzeniem było zrobienie opisanego w tej książce elektronu. Jeżeli pan Nowak to czyta, serdecznie Panu dziękuję, zmienił Pan moje życie na lepsze!

Wnioski: – naprawdę wszystko się pali.

Pierwszy Barnett na gumę.
Jedną z pierwszych produkowanych seryjnie broni jaką miałem na stanie była proca firmy Barnett. Taka firmowa, na rurki chirurgiczne z blokadą na przedramię. Ciągnęła całkiem nieźle i strzelaliśmy z niej 12mm kulkami od łożysk, które ktoś z członków rodziny wynosił ze stoczni w większych ilościach. Nie wiem po co komu były łożyska ślizgowe fi 150mm, nie pasowały raczej do żadnego pojazdu, może ktoś w domu lotniskowiec składał z części. Nie wiem. Jest to możliwe. Niestety proca uległa uszkodzeniu – rurki chirurgiczne gdzieś się poprzecierały a były towarem deficytowym. Mój ojciec przyszedł na ratunek, i w przerwie od robienia kuszy (patrz rozdział poniżej o kuszy), wytoczył profesjonalną, szlifowaną procę z drewna dębowego. Proca miała skórzaną łatkę i była napędzana 50-70 gumkami modelarskimi o przekroju 1mm. Gumki dostępne w składnicy harcerskiej, zaraz obok Pewexu na Władysława IV, obok stosów modeli bombowców PZL.37 Łoś i szturmowców Ił-2m3. W ten sposób nawet awaria jednej gumki nie wyłączała procy z akcji. Proca okazała się najbardziej śmiercionośną bronią w naszym arsenale i pochłonęła szereg ofiar. Pierwszą był kolega Sebastian, który twierdził że mu nie strzelę w głowę. Strzeliłem mu w głowę i zamiast oka wybiłem jedynkę. Stalową kulką od łożyska 12mm. Zero konsekwencji. Pobiegł z rykiem do domu, rodzice nie przyszli, nic się nie stało. Nabrałem pewności siebie. Kilka dni później inny kolega (Mariusz?) twierdził że mu nie strzelę w głowę. Nauczony doświadczeniem, strzeliłem mu tylko w kolano. To samo. Zero konsekwencji, a szacunek na dzielni (ulicy) wzrósł. Potem relacjonował że nie czuł bólu, zobaczył tylko światło. Dwa kolejne razy nie byłem strzelcem, jedynie obserwatorem, ale broń zbierała swoje żniwo. Sąsiedzi mieli psa. To jest interesujące że w tym momencie będziecie oburzeni – dzieciaki podpalające świat nie wywołają tyle emocji co poniższy tekst.Trochę mnie to wali, ale interesujące że macie empatyczny związek z jakimś teoretycznie istniejącym 28 lat temu psem. Dlaczego z góry zakładacie że mu się stanie coś złego? Nawet jeżeli macie ku temu przesłanki. Zastanówcie się lepiej nad jedną z tych wojen, na które nie reagujecie w najmniejszym stopniu. Dygresja. Więc. Bulldog sąsiadów – wabił się Barry (dziwnie niesłowiańska nazwa dla psa. Przypadek?) lubił skakać na przechodniów i ich przewracać, a sąsiedzi krzyczeli wtedy głośno zza płotu że …on nie gryzie…. Pewnego dnia Barry miał pecha bo skoczył na mojego ojca. Tata, poszedł po proce (a mógł pójść po kuszę – na marginesie, pracował nad systemem zagazowania wróbli na poddaszu, szkolny pseudonim: Hess, projekt skończył tylko na desce kreślarskiej), i strzelił Barremu w dupę z jednego metrów kulką od łożyska ze stali chromowanej 52100 fi 12mm. Barry przestał szczekać. Przestał cokolwiek robić, po prostu leżał do końca swoich dni na wycieraczce i jak widział starego to uciekał. Jak widział kogokolwiek to uciekał. Rzeczywiście potem już nie gryzł. Sąsiedzi też już nic nie mówili. Jak nie jesteście w stanie strzelić do psa, to jak chcecie strzelać do ludzi?

Ostatnią ofiarą procy był pojazd. Dla draki kolega strzelił z 40m w przednią szybę zaparkowanego dostawczego Żuka (FSC ELTRAMCO 1959-1998). Strzelał jak Lee Harvey Oswald, z balkonu naszego domu. Do dzisiaj nierozwiązana zagadka ulicy Wrocławskiej. Szyba w Żuku pękała w kilku znamiennych fazach. Najpierw kula przeleciała jak z karabinu przez środek, na wysokości głowy kierowcy. Potem cała szyba pokryła się pajęczyną pęknięć. Potem cała zrobiła się biała. Potem wybuchła na tysiąc odłamków i spadła do wewnątrz Żuka. Tak to wszyscy uczestnicy zdarzenia zgodnie pamiętają po 28 latach od zajścia. Właściciel Żuka (pamiętam że miał bardzo spokojnego psa, który całymi dniami leżał tylko na wycieraczce i się nie ruszał), handlujący na lewo kradzionym węglem, miał niezłą zagadkę kiedy znalazł rozwaloną szybę, a w oparcie kierowcy wbitą kulkę stalową fi 12mm. Nikt nie podejrzewał trójki 4-6 klasistów. Tutaj ciekawa dygresja. „Akcja Żuk” miała ważny wymiar planistyczny, dzisiaj to korporacje nazywają damage control, (Amerykanie RICO) w naszej przestępczej karierze. Zaraz po wydarzeniu została ustalona wspólna wersja wydarzeń, szereg popierających się wzajemnie niepodważalnych alibi, uniemożliwiających umiejscowienie naszej trójki w promieniu 45 kilometrów od miejsca zdarzenia. Nikt się nie wysypał i do dzisiaj nie ponieśliśmy żadnej konsekwencji. Brat grał na klawiaturze, ja grałem na Atari, kolega patrzył się jak ja grałem na Atari. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał. Takie były zasady ulicy.

Wariacją na temat broni miotanej, była klasyczna proca typu „Dawid” (hebr.דָּוִד). Ta sama, z której Dawid powalił Goliata (interesujące że zapis pojedynku jest zarówno w Starym Testamencie jak i w Koranie) – dwa sznurki i skórzana łatka. Do dzisiaj używane w Palestynie i na okupowanych terytoriach. Z powodu naszego uwstecznienia, nazywaliśmy to wtedy „procą Azteków” – chyba padliśmy ofiarą jakiegoś komiksu. Do łatki wkładało się kamień rozmiarów jaka i kręciło energicznie nad głową, w krytycznym momencie puszczając jeden sznurek. Jak w Starym Testamencie. Wymagało to wprawy i były dwie możliwości. Pierwsza to zabicie stojących wokół kolegów, druga to wystrzelenie kamienia na dwieście – trzysta metrów. Miotany w ten sposób kamień znikał z pola widzenia. W cel powierzchniowy, jakim były szklarnie lokalnych badylarzy, można było trafić siedmioma rzutami na dziesięć na takim dystansie. Niszczenie szklarni było odruchem walki klasowej zaktywizowanego kolektywu młodzieży szkolnej z niesprawiedliwością społeczną i rekinami podziemia gospodarczego wczesnego okresu transformacji. Dodatkowo, strzelanie z procy zabijało czas w oczekiwaniu na pociąg, który miał rozjechać poukładane na szynach monety, w późniejszym etapie naboje hukowe. W tym samym miejscu na Wielkim Kacku podczas drugiej wojny światowej wysadzono transport hitlerowski z amunicją, więc miejsce było mocno historyczne i dawało przewagę terenu. Kopaliśmy tam też „makarony” – sprasowany proch artyleryjski, nauczeniu już czym jest deflagracja. Ale to były niewielkie ilości, 2, 3 kilogramy nie więcej.

Wnioski: prędkość, agresja, bezczelność i planowanie – klucz do sukcesu w walce.

Świeczka w piwnicy.
Najbardziej kinetyczną bronią okresu dorastania było stacjonarne stanowisko testowe zorganizowane w lokalu konspiracyjnym kolegi w sąsiedniej dzielnicy. Mieliśmy na stanie lufę od kbks-u, 4,,,,,,,,5mm / 22LR. Skąd była ta lufa, stanowiąca istotny element broni wymagający koncesji – nie wiem. Ale mieliśmy taką lufę na stanie. Sama lufa była dość nieporęczna. Trudno z niej było zrobić broń. Nie mieliśmy spawarki. Ja wiem, dzisiaj każdy 10-latek ma spawarkę, ale to były inne czasy. Postanowiliśmy zrobić test statyczny. Jak teraz się robi w WITU. Lufę zamontowaliśmy w imadle. Na marginesie – nigdy nie wrzucaliśmy znalezionych pocisków moździerzowych do ogniska, i nigdy nie cięliśmy bomb lotniczych piłką do metalu. Nie dlatego że nie mieliśmy takich środków, albo że nie mieliśmy tak dużego imadła, albo że nie mieliśmy pocisków moździerzowych – po prostu już wtedy wiedzieliśmy że to się źle kończy. W końcu przeczytaliśmy „Przysposobienie Obronne” (MON wydanie 1978, uzupełnione). Do środka włożyliśmy kulkę od łożyska 4-5mm na wcisk (łożyska i kulki do łożysk były wszędzie w tamtych czasach, nie wszystkie utknęły w dupie Barrego). Do środka nabój od pistoletu startowego – albo od kołkownicy, nie pamiętam (kołkownica pirotechniczna mogła być ukradziona ze stoczni) Zablokowaliśmy komorę nabojową – z pamięci chamsko wkręconą śrubą, byliśmy na niskim poziomie kultury technicznej. Pod tą konstrukcją zapaliliśmy świeczkę.  Vis a vis lufy postawiliśmy blok rzeźnicki, taki 50 X 50 cm, kilka desek sosnowych i karton. Nie wiem na co liczyliśmy z tym kartonem. Miał chyba zatrzymać pocisk jak by wszystko inne zawiodło. Po paru minutach oczekiwania, wycofani do pomieszczenia obok, nauczeni doświadczeniami ostatnich lat; huk i wystrzał. Okazało się że nasza kulka przebiła bez problemów blok, przeszła przez wszystkie deski, przeleciała przez karton i na koniec wbiła się w obudowę innego łożyska leżącego na półce w piwnicy (po co im było tyle łożysk?). Obudowy od łożysk są bardzo twarde, jednak nasz pocisk wbił się do połowy w twarda stal. Kulki są twardsze od obudowy, dlatego łożysko działa. Najmocniejsza broń tamtych czasów. Na jednym teście się skończyło. Byliśmy młodzi, chcieliśmy żyć.

wnioski: piwnica uczy życia

Broń gazowa,  chemiczna i biologiczna.
Pewną wariacją samorobnego napalmu, była broń karbidowa. Opiszę w skrócie, gdyż uwaga; już w tym czasie lata swojej świetności miała za sobą i w tamtym okresie traciła bardzo na popularności. Prawdopodobnie jesteśmy ostatnią generacją, która załapała się na eksperymenty z karbidem i saletrą. Zasady działania bomby karbidowej nie opiszę dokładnie – puszka, wapno, dziurka , zapalniczka. Jakoś tak to szło. Do tego kapsle wypełnione saletrą. Kapsel od wódki, kapsel od piwa. kilkanaście litrów spirytusu na głowę każdego żyjącego w czterdziestomilionowym wtedy państwie człowieka równało się nieskończony zapas kapsli. Zapałki. Kombinacja łączona, podpalana i rzucana po asfalcie jak wirujące bączki. Na koniec proste wulkany: usypany w ziemi stożek z saletry zmieszanej z cukrem i podpalony. Nie było na to czasu, byliśmy zbyt zajęci paleniem nadmiaru kapiszonów. To był bardziej eksperyment pirotechniczny niż broń. W tym miejscu warto wspomnieć o wypalaniu trawy. Na wiosnę, albo na jesień, podstawowym zajęciem lokalnej młodzieży było podpalanie trawy w przydrożnych rowach, nasypach kolejowych oraz innych ogólnie dostępnych miejscach. Podpalaliśmy trawę w miejscach bardzo publicznych. Jedna ekipa podpalała jadąc rowerem wzdłuż drogi rzucając zapałki, druga gasiła. Zero interwencji ze stony odpowiedzialnych dorosłych. Ekipa podpalaczy oraz ekipa gaśnicza były w symbiozie. Nigdy nie udało się podpalić na tyle dużo trawy żeby tamci nie mogli na czas jej zgasić, więc straty materialne zostały ograniczone do minimum. Po latach ponownie spotkałem się z tą taktyką wypalania traw. W szkole piechoty w Singleton, jeden z sierżantów z przeszłością służby w RPA, na każdą zadaną teoretyczną sytuację taktyczną odpowiadał: „podpalimy busz”. Nie było problemu, którego nie mógłby rozwiązać podpaleniem buszu i sprzyjającym wiatrem. Można to porównać do użycia miotacza ognia do samoobrony. W windzie. Ale mówił z doświadczania. Podobno. Tak było.

Wnioski: wszystko się pali

Flary i race.

rakieta

Jednym z ciekawszych urządzeń pirotechnicznych, których używałem na masową skalę w szkole podstawowej były race sygnalizacyjne. Legenda głosi że nasz drużynowy pracował w porcie i zamiast wypłaty dostawał worki przeterminowanych rakiet sygnalizacyjnych z szalup okrętowych, okresowo wymienianych. Mieliśmy tego w ZHP naprawdę dużo. ZHP było zresztą podstawową organizacją paramilitarną, i nie przypominało tego festynu odznak jaki widzę dzisiaj. Rzucanie nożami do drzew, lub saperkami, podchody, maskowani i warty to był stały repertuar tamtych zajęć. Przygotowania do trzeciej wojny światowej były jasno wyznaczonym celem, i nikt nie miał złudzeń. Gdzie organizacja zrobiła błąd, który doprowadził do jej obecnej formy – nie wiem. Rakiety były odpalane ręcznie, za pociągnięciem sznurka. Jak granaty M24. Wodoodporne, pakowane indywidualne w foliowe worki. Folia – wiadomo – materiał do pochodni napalmowych, ale już wtedy ten etap był za nami. Rakiety miały dwa stopnie – pierwszy wyrzucał metalowy cylinder na 250m w górę, tam odpalał się drugi stopień – ładunek oświetlający opóźniony spadochronem. Zielony biały i czerwony. Szybko okazało się że rakiety lecą nie tylko 250m w pionie, ale też 250m w poziomie. Potem okazało się, że odpalone z przystawki w nasyp kolejowy, po 3-5 sekundach – w momencie odpalenia drugiego stopnia, spektakularnie eksplodują. Później, okazało się że działają również pod wodą. Można spokojnie strzelać w jezioro, najlepiej pod lód, dla bardzo widowiskowych efektów. Ponownie, brak ofiar w ludziach. Niezależnie od liczby wystrzelonych w pobliskim lesie rakiet, nigdy żaden patrol Milicji się nie zjawił. Ludzie w tamtych czasach traktowali ostrzał rakietowy jak coś normalnego. Dzisiaj jak świeci tęcza też nikt nie dzwoni przecież po straż miejską. Grupa małoletnich pod dowództwem 15-latka zimą w lesie, strzelający rakietami do siebie, do drzew i do jeziora w zimie? Żaden problem! Inna mentalność.

Wnioski: Pieniądze szczęścia nie dają, pod warunkiem że wypłata jest w rakietach.

Wazduszka i działo bezodrzutowe.
Najbardziej nudną bronią tamtego okresy była wiatrówka 4,5mm przywieziona jakimś cudem przez wujka z Anglii, razem z transportem deficytowych bananów. Zwykła łamana wiatrówka, na której poznawałem podstawy celowania przyrządami mechanicznymi. Śrut do kupienia w składnicy harcerskiej, mimo że nie było tam wiatrówek. Szczytem moich osiągnięć było regularne trafianie w spinacz biurowy trzymający tarczę na dystansie 10 kroków. Dzisiaj tak daleko już nic nie widzę, o strzelaniu nie wspomnę. Strzelanie do tarczy szybko nam się znudziło i żeby nie strzelać do siebie, waliliśmy do żołnierzyków w dużej piaskownicy. Nie było by w tym nic zaskakującego, gdyby nie fakt że piaskownica była w dużej piwnicy bez dostępu światła dziennego. Nie wychodziliśmy za często na powierzchnię. Lekcja z Czarnobyla została odrobiona. Czy wspominałem że przeczytaliśmy wielokrotnie „Przysposobienie Obronne”? Podczas zabaw w piaskownicy zaczęły się też pierwsze eksperymenty z działem bezodrzutowym. Zrobiliśmy model katiuszy – ciężarówka z zestawem rurek, do których były wkładane mini-petardy – to musiało być już chyba po upadku muru, bo wcześniej tylko kapiszony i korki – w każdym razie te małe petardy – 5-7mm, po odpaleniu zapalniczką, wylatywały z modelu katiuszy, siejąc spustoszenie w szeregach armii 1:72. Pierwsze działo bezodrzutowe.

Wnioski: piwnica może być placem zabaw, pod warunkiem że nie jest w przedszkolu przyklasztornym.

Wilhelm Tell z Kościerzyny.

Crossbow

Równolegle w tym okresie mój ojciec zrobił kuszę. Taką solidną, dębową, a jako że był stolarzem, całość była wykończona bardzo profesjonalnie. Nie wiem co było genezą tego projektu. Chyba brak Sarinu niezbędnego do zagazowania wróbli na poddaszu. Jedynym mankamentem kuszy było łęczysko, zrobione w pierwotnej wersji z resora od malucha. Taka zabawka dla dzieciaków. Okazało się że trudno to napiąć dziecku, de facto potrzeba sześciu mężczyzn żeby to napiąć, więc kolejna wersja miała łęczysko wykonane ze sklejki dębowej. To już szło z trudem, ale jakoś dało się napiąć. Oczywiście taką zabawkę dostaliśmy bez większych oporów i ostrzeżeń na użytek własny, bez okularów ochronnych. Aż tak bardzo rodzice nam ufali? Bełty były wykonane z rurek aluminiowych 6mm, lotki ze starych dysków 8-calowych IBM. Groty pierwotnie były toczone z aluminium. Później improwizowaliśmy – śruby, gwoździe, wersja z tryzubem/harpunem na lince, a w ostatnim stadium ewolucji eksplodujące bełty wypchane korkami. Kusza na 10 metrach przebijała pokrywę od metalowego śmietnika. Kusza przetrwała do dziś i gdzieś leży. Czeka w ukryciu.

Wnioski: Kusza dla dzieci powinna mieć korbę do napinania.

Samopały gazowo-powietrzne.
Mechanicznie najbardziej zaawansowanym urządzeniem miotającym naszej produkcji była fuzja na korki. To był rodzaj strzelby gładkolufowej obsługiwanej zespołowo, ładowanej od przodu. Technologia zamka ryglowanego była jeszcze poza naszym zasięgiem. Rurka hydrauliczna około 20mm, długa na metr, była przymocowana obejmami do deski stanowiącej prymitywne łoże i kolbę. Z drugiej strony zaślepiona nakrętką z otworem. Przez otwór wprowadzony drut pełniący rolę iglicy. Sekwencja ładowania – korek, papierowa przebitka, gruby żwir. Jedna osoba celowała a druga waliła deską w drut, detonując korek. Zasięg zadziwiająco dobry, donośność 40-70 metrów. Z dwóch metrów wiązka śrutu przebijała 4-7 „Światów Młodych” (nie mylić ze „Sztandraem Młodych”) złożonych razem. Ofiar brak. OK, jeden blue on blue.Brat został ostrzelany żwirem, stąd wiem że zasięg maksymalny to 70m. Ewolucją tej konstrukcji była broń zbudowana na bazie tej samej kolby ale działająca na innej zasadzie. Do wcześniej zorganizowanej lufy od kbks-u z uszkodzoną komorą nabojową, zamontowaliśmy od pompkę do piłek. Taka pompka jak do roweru ale znacznie krótsza i o większej średnicy. Pompkę naciągało się do tyłu za pomocą dwóch gum z ekspandorów. Do środka śrut, odciągniecie gum do tyłu i w efekcie powstawała bardzo skuteczna ale strasznie nieporęczna broń wiatrowa. Smar w lufie się palił. Potrzeba matką wynalazku. Nie było internetu.

Wnioski: wiatrówka może zabić

Werwolf spotyka Banderowców
Ostatnia broń, opisem której zakończę pierwszą część felietonu, miała równocześnie największy potencjał śmiertelnego rażenia i jej powstanie jest najmniej racjonalne. Do dzisiaj nie ma na to wytłumaczenia. Mianowice podczas ostatnich wakacji w Polsce, znaleźliśmy fajny fragment okopów w pobliskim lesie, który postanowiliśmy zaadoptować do naszych potrzeb. Przez kilka dni okop był pogłębiany, ściany wzmacnianie. Powstało nawet zadaszenie, pełniące rolę maskowania z powietrza. Zagrożenie ze strony lotnictwa, po doświadczeniach ostatniej wojny, mieliśmy opanowane. Do ochrony obiektu wdrożyliśmy w życie jeden z pomysłów Adama Słodowego (?) – system alarmowy na odciągach. Klamerka, dwie blaszki, pomiędzy nimi guzik jako izolator, blaszki podłączone pod mały głośnik zasilany baterią. Amatorka, ale działało. Zahaczenie o żyłkę, wyciągało guzik z klamerki, blaszki się dotykały i alarm wył – sygnalizując nieprzyjaciela zbliżającego się do naszej bazy. Ale pod koniec wakacji zrozumieliśmy że nasz bunkier będzie trzeba opuścić i może on ulec zniszczeniu. W celu zabezpieczenia naszego dobytku – w środku trójmiejskiego parku krajobrazowego  postanowiliśmy przygotować pułapkę na nieproszonych gości. W domyśle niedobitków UPA, ewentualnie Werwolfu. Mieliśmy już wtedy taką świadomość polityczną. Wykopaliśmy na środku naszego bunkra dół. Głęboki na około półtora metra – samodzielnie nie można było z niego wyjść. Na dnie oczywiście zaostrzone patyki. Tylko to nie była taka dziecięca zabawka – to były zaostrzone jak brzytwa pale, które zabiły by predatora gdyby tam wpadł. Całość starannie zamaskowana – co nie było łatwe, bo dół miał dobry metr na metr szerokości. Misternie ułożone maskowanie z gałązek, przysypane cienką warstwą piasku i liśćmi. Niestety wtedy nie mieliśmy fachowej wiedzy żeby zaostrzone paliki pokryć ekskrementem. Nie byliśmy na tym etapie. Do dzisiaj nie wiem czy nasz dól pochłonął ofiarę. Sądząc bo braku zakrojonych na szeroką skalę przez zwarte oddziały wojska i milicji poszukiwań morderców z lasu, lub obławy na domniemanych banderowców, dół nikogo nie zabił. Prawdopodobnie.

Wnioski: nie warto chodzić po lesie, nie wiadomo w co się wdepnie.

Koniec części pierwszej.

#Prezes

Koszyk