Opis
„Jonasza” czyta się zupełnie inaczej, niż tom pierwszy trylogii. Już nie są tak częste, nieposkromione wybuchy śmiechu, bo czytelnik doskonale pamięta posmak goryczy, jaki pojawił się wraz z przemyśleniami następnego dnia po zakończeniu pasjonującej lektury, wtedy, gdy pojawiła się myśl – to przecież nasza armia, nasza duma i nasza tradycyjna sława. Teraz, następna książka Zdanowicza powoduje refleksje natychmiastowe, kiedy kolejne opisane przez autora zdarzenia przywołują obrazy znane z przecieków medialnych. Przecieków, bo pełne informacje o faktycznym obrazie naszych sił zbrojnych nie pojawiają się nigdy. Nie zmienił (na szczęście) autor wojskowego języka narracji, zapewniającego dialogom i relacjom fascynującą autentyczność, a wartkością opisywanych wydarzeń dorównać może prawdziwym mistrzom gatunku. I nie ukrywam. Zaskoczył mnie Zdanowicz elementem, którego się nie spodziewałem. Gdzieś głęboko chyba w nim drzemie skrzętnie ukrywany romantyk. W zakończeniu z zaskakującą u niego łagodnością pokazał, że polski żołnierz potrafi w ujmujący, pełen prawdziwego szacunku podziwiać urodę damy w mundurze i hmm… potrafi zdobywać jej przychylność.
Taką właśnie przychylność zjednują sobie książki Władysława Zdanowicza, bo ich lekturę trudno nazwać czytaniem. A jak nazwać? „Misjonarzy” się… smakuje, a apetyt rośnie w miarę jedzenia. Czy przesadzam? Chyba nie.